czwartek, 10 września 2015

Czas (nie naszych) decyzji

Dyskusję o przyjęciu przez Polskę imigrantów i uchodźców z Bliskiego Wschodu podgrzał Jean Claude Juncker, który, niczym mafijny poborca podatku, w subtelny sposób dał do zrozumienia, że brak zgody na program obowiązkowego przyjęcia imigrantów mógłby mieć wpływ na inne decyzje unijne, na których zależy Polsce. Chodzi głównie o kwestie związane z bezpieczeństwem.

Warunki gry ulegają zmianie niemal z dnia na dzień. Według ostatnich medialnych doniesień mielibyśmy przyjąć nie dwa ale dwanaście tysięcy imigrantów. 
Oczywiście administracja unijna przekonuje, że na utrzymanie imigrantów znajdą się fundusze w wysokości nawet 10 tysięcy euro na osobę. Rzecznik MSW przekonuje, że to nie wszystko. Oprócz wspomnianych kwot z budżetu Unii moglibyśmy liczyć także na dofinansowanie w ramach innych funduszy unijnych, np. związanych z integracją społeczną przybyszów.

Niestety, obawiam się, że owe programy, choć wspaniale prezentujące się w teorii, w praktyce przełożą się na skuteczność porównywalną z tą, jaką możemy zaobserwować na przedmieściach Lyonu czy Marsylii. A my, ze wszystkimi konsekwencjami, będziemy mieli okazję zasmakować multikulturowości wprowadzonej pod dyktando krajów "starej Unii". 

Multikulturowości bynajmniej nie kreowanej, jak chciałoby naiwne lewactwo, przez wdzięcznych za gościnę uchodźców z terenów objętych wojną, ale przez imigrantów w dużej części "socjalowych", o postawie roszczeniowej. 
I nie ma co się pocieszać i uspokajać, że imigranci zaraz uciekną do Niemiec, ponieważ sprytni Niemcy ich po prostu nie wpuszczą, powołując się na ustalenia wewnątrzunijne, wprowadzone zresztą przez Niemcy wespół z Francją.
Sprytna "stara Unia" odsuwając od siebie problem da nam na to pieniądze, a Arabia Saudyjska "w ramach pomocy uchodźcom" sfinansuje budowę meczetów.

środa, 15 lipca 2015

Instruktaż dla miłośników zegarków - jak mogłoby być.

Panie prokuratorze, więc to było tak:

Stałem na przystanku tramwajowym, bo ja czasem lubię tramwajem pojeździć. Takie to moje, jak to mówią, hobby jest.
Tak więc stoję i patrzę sobie na ludzi. Bo ja obserwować lubię, bliżej ludzi znaczy. - cieszy mnie to. Lubię bardzo.
No więc stoję i nagle babcia staruszka wysiada z wagonu. I torby dźwiga. W torbach różne tam przedmioty mniej lub bardziej wartościowe. I nagle ten zegarek przedmiotowy z tobołka wypada i na chodnik łups - upada. Ale się rymło. Dobry znak.

No więc podnoszę. Ładny. Chyba jakaś podróbka, ale jak na podróbkę bardzo udana - myślę.
Biegnę za babcią - żeby oddać, normalnie, nie? Po chrześcijańsku. Jak się znalazło to trzeba zwrócić. Pan to zaprotokołował, że chciałem zwrócić? Dobra - no więc ta babcia nagle przeskoczyła przez tory i dalej do następnego tramwaju biegnie i wsiada do niego. Nie zdążyłem dogonić bo kondycja już nie ta. Usiadłem na przystanku, zrezygnowany, bo gdzie ja tę babcię teraz znajdę?

Aż tu nagle Sławek podchodzi. Nowak znaczy - i pyta mnie, czemu ja taki strapiony na tym chodniku siedzę. I żebym wstał, mówi - bo wilka dostanę.
Na piwo poszliśmy. Wprawdzie przed trzynastą było, ale jak mówi jeden znajomy minister - małe piwko to nie alkohol.

No więc ja mu o tym moim kłopocie opowiadam. Na to Sławek odrzekł, żebym się wcale a wcale nie martwił. Że przecież mogę ten zegarek nosić, a jak staruszka mnie w telewizji zobaczy, to sobie o zgubie przypomni i się po sikora zgłosi. Bezpośrednio albo przez kolegów z partii. I że on też miał podobny przypadek i gdzie może, to ten swój znaleziony zegarek pokazuje z nadzieją, że ten właściciel się pojawi.

Tak też zrobiłem nie wiedząc, jaki z tego może być ambaras.

Nic więcej do dodania w sprawie nie mam.

sobota, 23 maja 2015

Cudowne rozmnożenie wyborców - ciąg dalszy

W ubiegłym tygodniu pisałem o zdarzeniu w Obwodowej Komisji Wyborczej nr 1 w Obornikach Śl. Jeszcze przed głosowaniem jeden z członków obwodowej komisji wyborczej przeglądając listę wyborców przez przypadek odkrył, że 14 pozycji ujętych w spisie (nazwiska oraz adresy zamieszkania) pochodzi z innego obwodu wyborczego.
Poniżej zamieszczam odpowiedź z Urzędu Miejskiego w Obornikach Śląskich. Uzasadnienie właściwie potwierdza wcześniejsze podejrzenia - nieprawidłowość została wykryta przypadkowo a co za tym idzie, w wielu innych obwodach sytuacja mogła się powtórzyć i pozostać NIEWYKRYTA. 
Osoby nie zagłosowały podwójnie, ponieważ błąd zauważono wcześniej i pouczono członków OKW nr 1 aby nie wydawały kart do głosowania, gdyż będą głosować w swoim obwodzie.
W tym konkretnym obwodzie wyborczym błąd został naprawiony przed II turą. W pozostałych 27816 obwodach sytuacja może się powtórzyć również w II turze, jeśli podobnego rodzaju nieścisłości nie zostały wykryte a to z kolei stwarza możliwość wielokrotnego oddania głosu.




środa, 20 maja 2015

poniedziałek, 18 maja 2015

Mam prawo wiedzieć, co powiedział Andrzej Duda.

Poniżej umieszczam pełny wyciąg informacji z ankiety dotyczącej Andrzeja Dudy dla MamPrawoWiedziec.pl w sprawie polityki energetycznej, klimatycznej i polskiego węgla z dedykacją dla Bronisława Komorowskiego i pomagierów, wszelkich Tyszkiewiczów, Nałęczów, Kamińskich, and last but not least córki Zofii, członka zarządu organizacji Mam Prawo Wiedzieć - którzy wyszukują i drukują mu na kartkach zdania przeciwnika wyrwane z szerszego kontekstu. Specjalnie dla osobników słabszych umysłowo podkreśliłem kluczowe fragmenty. Będzie łatwiej.

Polityka klimatyczna UE jest nieracjonalna ekonomicznie i realizować mogą ją tylko bogate państwa członkowskie. Dlatego ważne jest, by poszczególne kraje miały swobodę w wyborze obostrzeń środowiskowych, a Polska mogła koncentrować się na wzroście gospodarczym. - ODPOWIEDŹ: ZDECYDOWANIE

Unia Europejska powinna ustalić bardziej restrykcyjne limity emisji gazów cieplarnianych i szkodliwych pyłów. - ODPOWIEDŹ: TAK

I słusznie - na sprawiedliwych zasadach, co wykazano w poprzednim pytaniu. Weźmy pod uwagę, że Polska zmniejszyła emisje CO2 od 1989 o 40% ,podczas gdy kraje starej unii Europejskiej zmniejszyły emisje CO2 od 1990 tylko o 1%. To nie jest solidarność energetyczna. Ważna jest przede wszystkim polska gospodarka (która jest przecież oparta na węglu) a co za tym idzie większa swoboda dla Polski w zakresie ww. obostrzeń.

Unia Europejska powinna lepiej wykorzystywać istniejące na jej terenie zasoby energetyczne – przede wszystkim węgiel. - ODPOWIEDŹ: TAK

Logiczne - pomimo zrozumiałego kurczenia się zasobów węgla kamiennego wciąż dysponujemy największymi złożami węgla w Europie. 

Unia Europejska powinna rozwijać czyste technologie węglowe. - ODPOWIEDŹ: TAK


http://mamprawowiedziec.pl/strona/polityk/31044/poglady

czwartek, 14 maja 2015

Cudowne rozmnożenie wyborców.

Przed wyborami samorządowymi alarmowano o nieszczelnościach w aplikacji Źródło, związanych z możliwością ujęcia jednej osoby w wielu spisach wyborców. A co się z tym wiąże, potencjalną możliwość oddania więcej niż jednego głosu przez jednego uprawnionego.

Opisaną sytuację ujawniono na Dolnym Śląsku, w obwodowej komisji wyborczej nr 1 w Obornikach Śl. Jeszcze przed głosowaniem jeden z członków obwodowej komisji wyborczej przeglądając listę wyborców przez przypadek odkrył, że 14 pozycji ujętych w spisie (nazwiska oraz adresy zamieszkania) pochodzi z innego obwodu wyborczego. 

Skontaktowano się z gminą i po sprawdzeniu w systemie informatycznym okazało się, że w spisie wyborców we właściwym obwodzie głosowania... również znajdują się te same pozycje! Oznacza to możliwość oddania więcej niż jednego głosu przez jednego uprawnionego wyborcę lub dołożenie 14 kart do urny. W każdym wymienionym przypadku liczba głosów wrzuconych do urny, zgadzałaby się z liczbą wyborców, którzy oddali głos.

W tym konkretnym przypadku sprawa została ujawniona dzięki dociekliwości członka komisji, który sprawdził, czy ulice w spisie faktycznie znajdują się na obszarze tego konkretnego obwodu wyborczego, choć przecież nie miał takiego obowiązku.
Informację o tym zdarzeniu umieszczono w protokole głosowania.

Należy jednak pamiętać, że nie wszystkie komisje są w stanie zweryfikować tego rodzaju dane, ponieważ spisy wyborców otrzymują dopiero w dniu wyborów. Często jest również tak, że członek komisji nie zna ulic wchodzących w skład obwodu wyborczego ani nie jest obowiązany do porównania adresów wyborców znajdujących się na spisie z informacją podaną w obwieszczeniu dla mieszkańców.

W jednej tylko komisji znaleziono 14 "wklejek". Ile takich "przypadkowych" pomyłek było w 27817 obwodach a nie zostały one ujawnione? Wszystko wskazuje, że możemy mieć do czynienia z kontrolowanym bałaganem wykorzystywanym do nieuczciwych celów.


poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Informacja publiczna MSW w sprawie aplikacji "Źródło".

14.04 zwróciłem się do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych o udzielenie informacji publicznej w sprawie funkcjonowania aplikacji "ŹRÓDŁO" - z treścią zapytania można zapoznać się pod tym linkiem. 
Dziś otrzymałem z MSW odpowiedź, której treść umieszczam poniżej.

Na pytanie pierwsze, najważniejsze, niestety nie otrzymałem odpowiedzi. Kuriozalne w tym przypadku wydaje się żądanie MSW o wykazanie przeze mnie, że informacja taka jest "szczególnie istotna dla interesu publicznego". Czyżby zatem ministerstwo nie potrafiło określić związku pomiędzy prawidłowym funkcjonowaniem systemu a interesem obywateli? Otóż MSW posłużyło się tu wytrychem "informacji przetworzonej". Organy administracji publicznej postępują tak najczęściej w przypadku konieczności przetworzenia dużej ilości informacji.
W tym przypadku należy podejrzewać, że MSW nie tyle chroni się przed dodatkową pracą, co po prostu nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, w ilu gminach Źródło funkcjonuje prawidłowo.
Nie wie, ponieważ rola, jaką ministerstwo odgrywa na własne życzenie w tej sprawie jest dość specyficzne. Reszta odpowiedzi potwierdza szereg wcześniejszych przypuszczeń - w przypadku problemów związanych z funkcjonowaniem systemu, odpowiedzialność zostanie przerzucona na samorządy. Ministerstwo organizuje Service Desk, rozsyła dokumentację techniczną do producentów oprogramowania gminnego i organizuje konferencje tematyczne czy spotkania dla producentów oprogramowania. Obserwujemy w tym przypadku swoistą degradację organów administracji publicznej, skoro funkcja administrująca ulega zredukowaniu do roli wsparcia technicznego czy doradztwa. Ministerstwo w tej sprawie niczego nie egzekwuje, jak również za nic nie odpowiada.

Na koniec jeszcze jedno - proszę o uważne przeanalizowanie, wymienionych w piśmie terminów:
- lipiec 2014 - pierwsze (!) spotkanie dla producentów oprogramowania wspierającego gminy,
- wrzesień 2014 - wysyłka dokumentacji technicznej systemu do producentów oprogramowania wspierającego gminy. Należy zaznaczyć, że przesyłano materiały do producentów, którzy o to wystąpili (znów zrzucanie odpowiedzialności - "nie zgłosili się, ich strata").
- marzec-sierpień 2014 - konferencje wojewódzkie (czy były obowiązkowe? Jeśli nie, znów mamy do czynienia z sytuacją, gdy w przypadku kłopotów pod tyłku oberwie samorząd - "nie chcieli się szkolić").
- maj 2014 - mailing do gmin.

Pełna treść odpowiedzi poniżej.



wtorek, 21 kwietnia 2015

"Dobry klimat dla rodziny".


   Dzisiaj będzie mało pisania. Będzie za to ilustracja. W początkowym założeniu ilustracja miała być kpiarska. Wyszło inaczej - smutno i gorzko. Trudno traktować zaprezentowane zestawienie jako manipulację. Można je z łatwością poprzeć danymi statystycznymi. 
   Wymarzone dla wielu "Wyspy". Nie trzeba się orientować w szczegółach, żeby wiedzieć, że to przecież tam rozwijają się polskie rodziny. Tam mają klimat do życia. W Wielkiej Brytanii, Irlandii, Niemczech. Nie w Polsce, której jedynym pomysłem na katastrofę demograficzną jest sprowadzenie imigrantów a receptą na zapaść systemu ubezpieczeń społecznych - podwyższenie wieku emerytalnego. Nie w Polsce, w której kwota wolna od podatku nie chroni nawet osoby zarabiającej pensję minimalną. Nie w Polsce, która głosami posłów PO głosowała za podwyższeniem podatku VAT na artykuły i ubranka dziecięce do 23% a bajdurzący dziś o klimacie dla rodziny Komorowski, wtedy posłusznie tę zmianę przyklepał.
   Musi do nas w końcu dotrzeć, kto przez 8 lat doprowadził nad przepaść polskie rodziny. Nie da się inaczej. Nie wierzę, że Polacy są takimi idiotami, za jakich uważają ich ci, którzy mają czelność wmawiać nam podobnego rodzaju brednie, tworzone wyłącznie na użytek kampanii. 

O zgodzie też zapomnijcie. O bezpieczeństwie również. 

To się nie ma prawa udać. 

Nie z tymi ludźmi.


piątek, 17 kwietnia 2015

"Teatr Komorowskiego", czyli co nam umknęło w kurzej aferze.

Wczorajsze spotkanie z Bronisławem Komorowskim w Lublinie zapamiętamy z pewnością na długo. Prezydent zdecydowanie nie był w formie. Wyraźna niedyspozycja, nieskładne wypowiedzi, uporczywe powtarzanie mało istotnej uwagi o "specjaliście od kur" a także inne, nonszalancko wygłaszane uwagi do zgromadzonego tłumu oznaczają tylko jedno - prezydent stracił kontrolę nie tylko nad swoją kampanią ale również nad samym sobą. To może bez problemu obejrzeć każdy.
Co było powodem takiego zachowania, nie mnie rozstrzygać. Ale dwuminutowy filmik z tego spotkania więcej mówi o rzeczywistych intencjach prezydenta niż niejedna charakterystyka jego kampanii. Dlaczego? W całym zamieszaniu komentatorom umknęła niezmiernie interesująca wypowiedź. Bronisław Komorowski oznajmił bowiem:

"Chciałbym podziękować tym wszystkim, którzy stanowią świetną ilustrację, którzy grają, którzy grają w moim teatrze rolę ilustracji tego, co może się w Polsce zdarzyć, jeśli oni by wygrali".

Wyżej wymieniony fragment wypowiedzi można znaleźć w pełnej wersji nagrania. Nie ma go w dwuminutowym skróconym klipie. Opisuje ona specyficzny mechanizm charakteryzujący wszystkie wystąpienia wyborcze prezydenta. Jedno, dosłownie jedno zdanie wystarcza aby określić, kto jest kim i jaką pełni funkcję w prezydenckiej układance.

Bo zastanówmy się przez moment -  jeśli prezydent wyraża zadowolenie z faktu, że ludzie go wygwizdują, przekrzykują i obrażają, powinna nam się zapalić ostrzegawcza lampka. Trzeba nielichych specjalistów od odwracania kota ogonem, aby twierdzić, że Komorowski jakiego oglądaliśmy w Lublinie, pragnie zgody i porozumienia między podziałami. Jeśli wystąpienia publiczne określa jako "swój teatr", oznacza to, że potrzebuje protestujących działaczy (głównie KORWIN-a i Ruchu Narodowego) w konkretnym celu. Cel jest banalnie prosty. Oni mają uosabiać Polskę Radykalną - dokładnie taką, jaką Komorowski wraz ze swoim zapleczem wykreowali do politycznych potrzeb, on sam zaś ma reprezentować Polskę Racjonalną i zgodną.

Wprawdzie lubelski spektakl "z przyczyn niezależnych" wymknął się spod kontroli, niemniej prezydent w przypływie szczerości zdemaskował swój plan. Czy członkowie KORWIN-a i Ruchu Narodowego biorą w udział w takiej ustawce świadomie czy nie, jest kwestią drugorzędną. Istotne jest to, że stanowią oni wygodne narzędzie kreacji podziału na "naszych" i "onych".

Co ciekawe, to nie zwolennicy Dudy grają w teatrze Komorowskiego rolę radykałów. To nie elektorat "pisowski", "oszołomski", czy "moherowy" bierze udział w przedstawieniu reżyserowanym przez Komorowskiego, choć oczywiście on sam będzie robił wszystko, żeby taką łatę przypiąć. To "inni szatani są tam czynni". Warto zwrócić uwagę na to, kto, komu i w jakim celu dostarcza mu tego rodzaju paliwa.



Wersja skrócona: https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=ZSfWOxA65Pg

Wersja dłuższa (fragment o teatrze 3min 01s): https://www.youtube.com/watch?v=BeC2Vc6Gz5I

wtorek, 14 kwietnia 2015

"Źródło" problemów.

   Wystosowałem do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zapytanie w trybie dostępu do informacji publicznej w kwestii funkcjonowania centralnego systemu "ŹRÓDŁO".
     Wczoraj za pośrednictwem twitterowego konta MSW poinformowano mnie zdawkowo (zabezpieczając się opinią Centralnego Ośrodka Informatyki), że aplikacja Źródło działa bez zarzutu. Przeczą temu informacje pochodzące od samorządowców korzystających z systemu, którzy nieustannie donoszą o problemach związanych z korzystaniem ze Źródła. Czy to oznacza, że MSW wie lepiej niż samorządowcy, co u tych drugich działa a co nie? Ustawowy czas na odpowiedź upływa 28.04.2015 r.

Treść zapytania umieszczam poniżej:

Na podstawie artykułu 61 Konstytucji RP oraz art.  2  ust.  1  Ustawy  z  dnia  6  września  2001  r.  o  dostępie  do  informacji publicznej (Dz. U. Nr 112, poz. 1198, z późn. zm.) wnoszę o udostępnienie następujących informacji:

1. Czy aplikacja Źródło funkcjonuje poprawnie we wszystkich gminach a jeśli nie, to w ilu gminach nie funkcjonuje wcale lub funkcjonuje częściowo? Samorządowcy za pośrednictwem mediów (m.in. http://samorzad.pap.pl) nieustannie alarmują o błędach w działaniu systemu. Proszę o podanie stanu faktycznego na dzień odpowiedzi na niniejsze zapytanie.

2. Skąd Państwo wiedzą, że wszystkie zastrzeżenia użytkowników systemu zostały uwzględnione a przyczyny raportowanych usterek usunięte?

3. Jak przebiega weryfikacja poprawności działania aplikacji Źródło? Czy ogranicza się ona jedynie do sytuacji, w której zgłoszenia błędów dokonuje użytkownik aplikacji?
Czy są Państwo pewni, że nie dochodziło lub nie dojdzie do sytuacji, w której użytkownicy aplikacji z różnych przyczyn nie zgłaszają błędu a pomimo tego system funkcjonuje niewłaściwie?

4. W oświadczeniu z dn. 9 kwietnia 2015r. napisali Państwo, że "producenci, którzy dostarczają do gmin aplikacje lokalne, otrzymali komplet informacji technicznych. Dzięki temu mogą swobodnie dostosować swoje oprogramowanie do stawianych im wymogów."
Czy wszyscy producenci otrzymali takie informacje? Kiedy i w jaki sposób przekazano informacje techniczne producentom systemów gminnych?

5. Jaki okres czasu przewidziano na dostosowanie systemów gminnych? Czy wszystkie gminy zostały poinformowane o konieczności dostosowania swoich systemów na tyle wcześnie, aby mogły zaplanować takie wydatki w budżecie gminnym, np. jeśli zmiany wykraczają poza warunki umowy?


Odpowiedź proszę przesłać w postaci skanów w formacie jpg lub pdf na powyższy adres poczty elektronicznej.


Jednocześnie pragnę przypomnieć o ustawowym obowiązku udzielenia odpowiedzi w ciągu 14 dni od daty zapytania o odstęp do informacji publicznej. W przypadku jej nieotrzymania w terminie informuję, że wniesiona zostanie skarga na bezczynność do właściwego sądu administracyjnego.


piątek, 10 kwietnia 2015

Rocznicowo. Okiem gospodarza.

Obchodzimy dziś piątą rocznicę Katastrofy Smoleńskiej. Prezydent Komorowski był łaskaw z samego rana uronić okolicznościową łzę oraz wyrazić swą opinię m.in. na temat umiędzynarodowienia śledztwa ws. tego tragicznego wypadku. Należy być wdzięcznym za te troskę, którą otacza nas głowa państwa. Wie lepiej, co dla nas samych jest dobre, dzięki czemu nie musimy się o nic martwić i nad niczym zastanawiać. Ponieważ w kwestii katastrofy dajemy sobie ze wszystkim radę, pomysł powołania takiego ciała jest mówiąc wprost - niedorzeczny. Jedyna międzynarodowa instytucja, która kiedykolwiek powinna zajmować się śledztwem w sprawie katastrofy smoleńskiej to zapewne Międzynarodowy Komitet Lotniczy pod przywództwem gen. Anodiny. Ten i żaden inny. Dalsze podnoszenie kwestii międzynarodowej komisji jest niedorzeczne, a kto wie - być może są to nawet sławetne "odmęty szaleństwa". Poza tym wszystkim, możemy dziś z całą pewnością stwierdzić, że państwo zdało egzamin wtedy i zdaje go również dziś. Owszem, po pięciu latach nadal nie mamy wraku ani czarnych skrzynek ale są w zasadzie niepotrzebne, ponieważ wszystko już wyjaśniono. Wprawdzie nadal (zupełnym przypadkiem w kampanii wyborczej) z prokuratury wyciekają kolejne, autorskie wersje stenogramów, ale należy traktować to jako  próbę poprawiania i tak bardzo dobrego rezultatu badań. Bo tak naprawdę wszystko było wiadomo już w pierwszym sms-ie rozsyłanym do członków PO. Winni byli piloci. Do ustalenia pozostaje jedynie, kto ich do tego skłonił. Ale spokojnie, dojdziemy i do tego. Dzięki znajomymi interpretatorom i kolejnym analizom kopii nagrań dojdziemy do tego, kto kazał władować samolot w smoleńskie błoto z taką nienawiścią, że aż roztrzaskał się na 60 tysięcy kawałków. Warunek jest jeden. Muszą to być biegli "nasi", krajowi i sprawdzeni. Fachowcy, którym nie przyjdzie do głowy grzebanie, gdzie nie trzeba. Poza tym, jak słusznie zauważył niezawodny Tomasz Nałęcz, zagraniczni i tak nie zrozumieliby stenogramów, bo te są po polsku. A skoro nie zrozumieliby treści stenogramów, to i z odczytaniem zwykłego SMS-a mogliby mieć spore problemy. Nie chcemy kłopotów. I tak mamy ich wiele. Wciąż mamy tu takich, którzy stawiają absurdalne zarzuty, jątrzą, knują i podważają autorytet państwa i jego niezależnych instytucji. Ale spokojnie. Poradzimy sobie i z nimi. W końcu godnie uczcimy ćwierćwiecze wolności. Zapanuje nam zgoda i bezpieczeństwo.

A kto rękę na tę zgodę podniesie, niech będzie pewien, że mu tę rękę zgodna władza odrąbie. Ciupagą.
Albo "gdzieś poleci".

wtorek, 31 marca 2015

Państwo bohatersko stawia czoła problemom, które samo stworzyło.

W 25 lat po teoretycznym odzyskaniu wolności sparafrazowanie kapitalnej myśli Kisiela o socjalizmie jest moim zdaniem ze wszech miar właściwe.

Dzisiejsza kontrola NIK w Krajowym Biurze Wyborczym jest niczym innym, jak teatrzykiem przeznaczonym dla naiwnych połykaczy telewizyjnej papki.
W Wiadomościach, Faktach i innych Wydarzeniach pokaże się dziś państwo, w którym sprawnie działają instytucje kontrolne punktujące nieprawidłowości podczas najważniejszego święta demokracji. Państwo, które wcale nie istnieje teoretycznie i potrafi zadbać o interes społeczny. Dzięki odpowiednio dobranemu zestawowi informacji nikt nie będzie kojarzył tej kontroli z "odmętami szaleństwa", jakimi wg B. Komorowskiego miało być kwestionowanie legalności wyborów.

Jak kraj długi i szeroki, Trzecia Rzeczpospolita triumfalnie obwieści - "Mamy wszystko pod kontrolą!". Na szczęście nic poważnego się nie stało, bo przecież NIK podczas badania nie doszukała się przypadków nieautoryzowanego dostępu do systemu. Ponieważ przetarg prowadzony był nierzetelnie, oberwie się jakimś płotkom, pod warunkiem, że prokuratura doszuka się złamania prawa. W zaleceniach pokontrolnych znajdziemy mnóstwo zasadnych wniosków, z których nikt nie skorzysta.

Telewizja pokaże zaniedbania (widoczne gołym okiem a wobec tego niemożliwe do przemilczenia), które zostały w porę wyłapane przez instytucje kontrolne.

W porę - czyli przed kolejnymi wyborami. Podczas kolejnych wyborów sitwa zmieni metodę oszustwa i za rok NIK znów będzie mogła pokazać, że jest potrzebna, działa sprawnie i w porę pomaga zabezpieczyć kolejne wybory.
Pobieżne chociaż zapoznanie się z sygnałami o problemach z systemem "Źródło" każe podejrzewać, że taki scenariusz jest bardzo prawdopodobny.

https://www.nik.gov.pl/aktualnosci/nik-o-kontroli-krajowego-biura-wyborczego.html
Wypowiedź Prezesa NIK Krzysztofa Kwiatkowskiego - materiał emisyjny MP3 (4,77 MB)

poniedziałek, 30 marca 2015

Komorowski - "Strażnik Konstytucji" czyli kto nie dopilnował SKOK-ów?

Będzie krótko - w sześciu zdaniach. Maksymalnie uproszczony przekaz dla opornych.


1. Lech Kaczyński chciał sprawdzić czy ustawa PO o nadzorze KNF nad SKOK-ami jest zgodna z Konstytucją.

2. Kaczyński oraz Duda opierali się na analizach prawnych, w tym na zastrzeżeniach samej SKOK.

3. Komorowski po objęciu urzędu prezydenta wycofał część tych zastrzeżeń.
4. Nie wiadomo, z kim to konsultował, nie ma ŻADNYCH dowodów pisemnych na to, kto Komorowskiemu w tej sprawie podpowiadał.

5. Po przyjęciu ustawy rządowy KNF nie był w stanie nadzorować SKOK-ów.
6. KNF nie dopilnował SKOK-u Wołomin, który objęli ludzie dawnej WSI wyprowadzając z niego miliardy złotych.

 


sobota, 28 marca 2015

Rusofoby z NPW ścigają Rosjan.

   Rosyjski Komitet Śledczy odrzucił wczoraj ustalenia Naczelnej Prokuratury Wojskowej dotyczące winy rosyjskich kontrolerów ruchu lotniczego, którzy pełnili dyżur 10 kwietnia 2010 r. Rzecznik komitetu śledczego Władimir Markin stwierdził, że trwa śledztwo karne w sprawie tej katastrofy a uzyskane wyniki wskazują, że nie było naruszeń w działaniach grupy kontroli lotów. To swoją drogą ciekawe, że przed zakończeniem śledztwa wiadome jest, że do naruszeń nie doszło. Ale nie o tym miałem pisać - tu akurat sprawa jest dość prosta a polityczne śledztwo w Rosji ma tyle wspólnego z prawdą, co gazeta Prawda.



   Dlaczego Kreml zajmuje tak zdecydowane stanowisko? Rosjanie mogliby przecież zrobić z Plusnina i Ryżenki kozły ofiarne i przynajmniej oficjalnie zadeklarować wolę współpracy ze stroną polską. 
   Tyle tylko... że to się wcale nie opłaca. Co zatem opłaca się Rosjanom? Postaram się odpowiedzieć w kilku zdaniach ale najpierw dowcip: 

      - Towarzyszu, skrytykujecie towarzysza Stalina.
      - Ale jak to?
      - Spokojnie, Towarzysz Stalin o wszystkim wie.

    W repertuarze środków stosowanych przez służby specjalne znajduje się tzw. legendowanie. Polega ono na tym, że niezwykle użyteczni współpracownicy wywiadu są kreowani na zdeklarowanych wrogów. Dzięki temu zyskują poparcie wśród grup, które określoną narrację akceptują. Całkiem podobny mechanizm można również zaobserwować w sferze czysto politycznej, pozaagenturalnej.
   Ponieważ obecnie nastroje społeczne w Polsce są w przeważającej części antyrosyjskie, należy grać na takiej właśnie strunie aby poszerzyć poparcie o część przeciwników rosyjskiej polityki. Być może tym łatwiej to przychodzi, że "towarzysz Putin o wszystkim wie" a przynajmniej nie bierze do serca.
   Pamiętamy wszak Komorowskiego, który na forum ONZ piętnował Rosję za odwrót (!) od demokracji, ambicje mocarstwowe i powrót do myślenia w kategoriach geopolitycznych stref wpływów.
   Mieliśmy już do czynienia z dzielnym Ministrem Spraw Zagranicznych Schetyną, który bohatersko stawiał opór w sprawie wyzwolenia KL Auschwitz, narażając się na gromy ciskane przez rosyjski MSZ przy wsparciu tamtejszych mediów.
   Teraz przyszła pora na ciała teoretycznie apolityczne. Prokuratura wojskowa przedstawiając kuriozalne wnioski na wczorajszej konferencji, realizuje podobny scenariusz gry na antyrosyjskich nastrojach. Działanie takie jest przeznaczone ściśle na użytek wewnętrzny. Jeśli nawet prokuratura nie podlega wprost rosyjskim wpływom, to mechanizm legendowania jest łatwy do odczytania. Oto dzielna prokuratura z mozołem dochodzi do prawdy i nie waha się podnieść karzącej ręki sprawiedliwości na rosyjskich żołnierzy. Bezpiecznie - bądź co bądź to tylko płotki - o płk. Krasnokutskim nie było ani słowa, podobnie o generale Benediktowie. Taka to, nomen omen, "Logika".
   
   Pamiętajmy, że tego rodzaju kreowanie postaw nie zawsze jest być inspirowane z zewnątrz. Może być kreowane w kraju. Jeśli tylko władza uznaje, że przyniesie ono wymierne korzyści polityczne, to je stosuje. 
    Jest to tym łatwiejsze, że występuje się w chórze a nie solo. Rosjan krytykują wszyscy, zatem krytyczny głos będzie jednym z wielu. Ma tu zastosowanie prosty mechanizm "silnego w grupie". Jest czas krytyki Rosji, to się ją krytykuje - swoisty teatrzyk, gdzie każdy ma świadomość roli, którą odgrywa.

  Zdecydowany sprzeciw Rosjan przeciwko ustaleniom NPW idealnie wpisuje się w scenariusz inspiracji zewnętrznej. "Rosjanie bronią kontrolerów" to prawdopodobnie kolejny odcinek serialu o dzielnych organach polskiego państwa i jego funkcjonariuszach - bohaterach walki o sprawiedliwość. 

   Niewykluczone, że do 10.V będziemy świadkami niejednego reglamentowanego sprzeciwu. Kto wie, może prezydent zdecydowanie wypowie się w sprawie zwrotu wraku? Być może z jego ust padnie kolejna krytyka neoimperialnej polityki Rosji wobec Ukrainy? Obchody 8.V byłyby z punktu widzenia takiego scenariusza idealną datą i niewykluczone, że będziemy wówczas świadkami kolejnej "pokazówki".

   Przedstawienie trwa i jedno w całej sprawie jest pewne - mając w Polsce takich rusofobów, Rosja może być całkowicie spokojna o swoje interesy. 


Newsweek walczy nagłówkiem.


Czy pamiętają Państwo scenę z komedii "Miś", gdzie inkasent indagowany przez Staszka Palucha na okoliczność "wyznawania się" na swojej pracy, odpowiada, że już nie musi? Może pisać, co tylko mu się podoba, ponieważ "teraz mają komputer".
Ta śmieszna scena znajduje odzwierciedlenie w sposobie pracy wielu dziennikarzy czy może raczej - paradziennikarzy. Dbałość o merytoryczną zawartość artykułu to strata czasu, kiedy można pisać co tylko się chce. I tak prawie nikt tego nie czyta a jeśli nawet czyta to pobieżnie lub bezrefleksyjnie. Liczy się nagłówek. Zbliżoną choć nie identyczną funkcję pełnią zresztą żółte paski w telewizyjnych wiadomościach. 
A skoro nagłówek jest wg tego założenia kluczowym elementem artykułu, co więcej - dla sporej części czytelników to tak naprawdę jedyna część tekstu, która ma szansę zostać przyswojona i zapamiętana, wystarczy zawrzeć w nim docelową tezę a w artykuł "powrzucać" śmieci. Swoiste dziennikarskie "opus emplectum" - na zewnątrz ściany licówka z kamienia a w środku śmieci i gruz zalane betonem. Wygodnie, szybko i bezproblemowo. 

Przeanalizujmy modelowy przykład:

"Afera w SKOK-ach raczej z winy PiS" - informuje czytelnika nagłówek artykułu w internetowej wersji Newsweeka. W zasadzie połykacz nagłówków wie już wszystko.
Tymczasem zawartość już nie do końca odpowiada tezie z nagłówka, ponieważ 51% respondentów nie wie, kto odpowiada za aferę w SKOK-ach.
I dalej - 26,9% uważa, że odpowiedzialny jest PiS, 15,4% badanych wskazuje PO, 7% inne partie lub instytucje. 

Właściwiej byłoby zawrzeć w nagłówku informację, że połowa badanych nie wie, kto zawinił.
Byłoby właściwiej ale nie będzie. Dlaczego? Z paru powodów - ponieważ to Newsweek, naczelnym jest Tomasz Lis, mamy kampanię, wygrać musi Komorowski a bój jest na śmierć i życie. I to w zupełności wystarczy.

Wprawdzie do sondaży mam stosunek jednoznacznie negatywny, ale zgrzyt był tak duży, że nie mogłem sobie odmówić wrzucenia internetowej sondy zamieszczonej pod opisanym "artykułem". Smacznego!








niedziela, 8 marca 2015

Kto wypuścił wściekłego psa?

W dniu wczorajszym Twitter szeroko relacjonował wystąpienie Jerzego Urbana w nowym programie Agnieszki Gozdyry "Skandaliści". Ponieważ podobnych produkcji nie oglądam - a decyzja wynika z głębokiej troski o stan własnego zdrowia, nerwów, etc., bazuję na przekazach pośrednich. Proszę mi wybaczyć ewentualne błędy wynikające z tego powodu.

Podobno wystąpił w stroju biskupa. Podobno, jak zwykle zresztą, wylewał z siebie strugi jadu. Podobno grał na znanych i sprawdzonych strunach - pedofilii, antyklerykalizmie, waleniu w przeciwników. Podobno prowadząca program nadskakiwała gościowi, przymilała się doń i ponoć była ogólnie zachwycona.

Nie mam specjalnych pretensji do Jerzego Urbana za słowa wypowiadane przez niego przy okazji wszelkich medialnych wystąpień. Przeciwnie, traktuję go jak wściekłego psa, zwierzę w istocie nieszczęśliwe z powodu swego upośledzenia. Warto jednak podkreślić, że od chorego na wściekliznę zwierzaka odróżnia go świadomość zła, które od wielu lat generuje. Niewątpliwie jednak w obu przypadkach porównywane przeze mnie stworzenia nie posiadają wpływu na swoje położenie ani możliwości zmiany zachowania.

Co zatem w całej sprawie przeszkadza mi najbardziej? Pójdźmy dalej za przyjętą na początku analogią - ktoś szalejącemu na podwórzu stworzeniu odpina łańcuch i otwiera furtkę, wypuszczając je na ulicę pełną ludzi. Tak samo jak wiadomą rzeczą jest, że spuszczający psa z łańcucha jest odpowiedzialny za rozwój dalszych wypadków, tak i tu - prowadząca, czy też osoba ją nomen omen, prowadząca w oczywisty sposób bierze na swoje barki wszelkie konsekwencje wynikające z zapraszania do studia szubrawców pokroju Urbana.

Pójdę jednak dalej - ten pies nie tylko miał kogoś ugryźć, ale miał odwrócić uwagę od spraw ważniejszych. Emisja programu była nieprzypadkowa. Wczorajszy dzień upłynął pod znakiem dwóch politycznych wydarzeń - konwencji Bronisława Komorowskiego i wizyty Andrzeja Dudy w Londynie.
Przekonanie graniczące z pewnością każe upatrywać w emisji programu sposobu na odwrócenie uwagi przy użyciu i sprawdzonej metody "przykrywki". Chociaż niewątpliwie dla każdego z tych wydarzeń z nieco innego powodu.
Trudno podejrzewać Gozdyrę o sympatyzowanie z Andrzejem Dudą, dlatego oczywiste jest, że jeśli głównym celem występu kanalii w wieczornym programie było przykrycie któregoś z dwóch wczorajszych wydarzeń, to chodziło raczej o konwencję wyborczą prezydenta, która pomimo dość dobrej oprawy okazała się pustą merytorycznie klapą.

Któż zatem nadawałby się do tego lepiej niż Urban, komunistyczny medialny siepacz? Proszę o tym pamiętać, gdy znów zobaczą go Państwo w telewizji.

Proszę również pamiętać kto i w jakim celu szczuje nim z ekranu.

niedziela, 1 marca 2015

Freudowska pomyłka Prezydenta Komorowskiego.

Podczas dzisiejszej uroczystości w Pałacu Prezydenckim z ust Prezydenta Komorowskiego padło skandaliczne sformułowanie. Stwierdził: 

"Pamiętamy i mamy w zasadzie jasny plan działania związanego z potrzebą odbudowy narodowej, w narodowym wymiarze, pamięci o ofiarach czasów stalinowskich. O ofiarach, które były ofiarami właśnie tych Żołnierzy Wyklętych.".

Słowa PBK o ofiarach, które były ofiarami Żołnierzy Wyklętych to najprawdopodobniej kolejna pomyłka. Raczej nie było to działanie celowe - prowokacja mająca na celu podgrzanie nastrojów i wywołanie kolejnych kłótni.
Nie po to Komorowski legenduje się w mediach na konserwatywnego obrońcę polskości i obrońcę tradycji niepodległościowej, nie po to zarówno on jak i jego zausznicy często przypominają o skierowanym przez niego do Sejmu projekcie ustawy nt. trwałego upamiętnienia m.in. Łączki, żeby miał się podkładać w tak banalny sposób. I to w dodatku podczas oficjalnej uroczystości a tym bardziej w trakcie trwającej kampanii prezydenckiej. 
 
Niestety - fakt, że Pan Prezydent nie potrafi zapamiętać (lub przeczytać) prostej treści przemówienia, bardzo źle o nim świadczy. 

Być może również w grę wchodzi tzw. czynność pomyłkowa - stwierdzenie zepchnięte do nieświadomości zostaje omyłkowo wyartykułowane. 

Niemożliwe? Nieprawdopodobne? 
Bynajmniej. 

Trudno wszak stwierdzić, jakie tematy Prezydent poruszał prywatnie, np. podczas rozmów ze swoimi teściami, funkcjonariuszami Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, odpowiedzialnego za masowe, krwawe represje na obywatelach w okresie stalinizmu czy też ze swoimi doradcami, członkami PZPR i Ludowego Wojska Polskiego.

(od ok. 2:30) http://www.tvp.info/19071838/inka-wsrod-zidentyfikowanych-przez-ipn-ofiar-komunistycznego-terroru,
https://twitter.com/Samueljrp/status/572037405429137408/video/1
lub: https://video.twimg.com/ext_tw_video/572037273228726272/pu/vid/480x480/-AqcH3wjOVFH0G1c.webm

piątek, 27 lutego 2015

Idą(c) po Oskara.

Konsekwentnie starałem się unikać czytania recenzji o Idzie, dopóki nie obejrzałem filmu. To, co o nim przeczytałem jest dla mnie sporą niespodzianką, ponieważ w większości nijak ma się do moich spostrzeżeń - o filmie mówi się przeważnie bardzo dobrze lub bardzo źle.

Zacznijmy od strony formalnej.
Ida jest bardzo dobrze zrealizowana. Interesujący sposób kadrowania ujęć, granie plamą i płaszczyzną sprawia, że wizualna strona produkcji zasługuje na uznanie chociaż przyznaję, że powtarzalność użycia niektórych formalnych zabiegów może nużyć.
Elegancki i wysmakowany obraz to częściowo zasługa czarno-białej tonacji - jak mówi mój znajomy fotograf, świat na zdjęciach wygląda lepiej w czerni i bieli.
Całkiem źle jest natomiast z oprawą dźwiękową filmu. Ida dołącza do niechlubnej kategorii o nazwie "Jak nie robić ścieżki dźwiękowej". Nie dość, że postacie mruczą i dukają to realizator dźwięku nie zrobił nic, żeby ów bełkot i dukanie były dla widza choć trochę bardziej zrozumiałe.

Przeszkadzać może także wtórność pewnych rozwiązań wobec kina światowego, że wymienię tylko filmy Haneke czy Gröninga. Uznano najwyraźniej, że eklektyczny wybór określonych rozwiązań, swoiste upichcenie według przepisu na sukces będzie dobrym pomysłem. Jak się okazuje, tak było - czego dowodem są liczne nagrody, cytując Bareję - "polskie, zagraniczne i amerykańskie".

W warstwie fabularnej Idy nie dzieje się wiele, był to zresztą celowy zamysł reżysera. Pawlikowski mówił w wywiadzie, że chciał "roztopić temat w świecie filmu", "żeby nie było czuć literatury, żeby wszystko rozgrywało się przed naszymi oczami, jakby w czasie teraźniejszym. I żeby nie było widać, jakie guziki są naciskane w scenariuszu". 
Guzików faktycznie nie widać - a to dlatego, że fabuła jest na wskroś banalna. Wydaje się jakby była tu trochę z obowiązku, może z przywiązania do tradycyjnego sposobu budowania filmowej opowieści. Oś fabularna została zredukowana na tyle, na ile to potrzebne aby dało się na nią nanizać zaplanowaną sekwencję scen. Przywodzi ona na myśl album ze zdjęciami lub prezentację statycznych obrazów.

Jaką wizję polskiej rzeczywistości serwuje nam wobec tego Pawlikowski? Przedstawiona w Idzie Polska to jakby przeklęta ziemia. Postacie zdają się być osadzone w onirycznej rzeczywistości, w poczuciu beznadziei i wszechobecnej bylejakości nad którą ciąży klątwa dawnych, domniemanych win. Postacie zdają się być zawieszone w przedziwnym, rozdzierająco smutnym, przaśnym uniwersum chociaż nie tak turpicznie określonym jak choćby u Smarzowskiego ani tak nieznośnie łopatologicznie dosłownym jak w Pokłosiu Pasikowskiego.

W tej dziwnej, nostalgicznie dojmującej rzeczywistości umieszczono dwie główne bohaterki. Skrajnie różne życiorysy, które łączy pokrewieństwo oraz żydowskie pochodzenie. Niewinna i młoda, wychowana w klasztorze dziewczyna i jej ciotka, zatracająca się w nałogach, stalinowski prokurator z ciężkim bagażem zasądzonych kar śmierci, wyruszą w podróż aby odnaleźć wspólną rodzinną przeszłość i zmierzyć się z widmami przeszłości.

Andrzej Horubała recenzując Idę w najnowszym Do Rzeczy, definiuje ów szereg różnic między Wandą a Idą jako kluczową oś filmu. Nie zgadzam się z tą tezą. Sądzę, że istota tego starcia jest ledwie tylko zaznaczona a wzajemne interakcje niewystarczające do stworzenia interesującej opowieści. A przecież, wydawałoby się, taki temat to samograj - idealny punkt wyjścia do stworzenia barwnej opowieści, konfliktu dwóch życiorysów i osobowości. To się jednak nie udaje. Ta historia po prostu nie została opowiedziana.


Również obraz tzw. "żydokomuny" został w dość istotny sposób wykrzywiony. Komunistycznymi zbrodniarzami raczej nie targały wewnętrzne rozterki, nie popełniali też samobójstw. Wręcz przeciwnie - w zdrowiu dożywali (lub dożywają) spokojnej starości. I znów - można przecież tłumaczyć twórców, że to jednostkowy przypadek lub po prostu kreacja nie mająca oparcia w rzeczywistości. Ale Pawlikowskiemu znane są losy sądowych oprawców, znał osobiście Helenę Wolińską, której życiorys posłużył jako kanwa dla stworzenia postaci Wandy Gruz. Buduje zatem Pawlikowski postać "Krwawej Wandy" sugerując podobieństwo do rzeczywistej postaci ale jednocześnie wymyśla ją od zera, dopasowując ją do stworzonej przez siebie wizji. 

Nie wiadomo też, czy bohaterka decyduje się na samobójstwo z powodu wyrzutów sumienia czy z powodu przeżyć wojennych. Ciężko uznać, że decyzję o samobójstwie determinuje poczucie winy za śmierć skazywanych przez bohaterkę ofiar, ponieważ o tych wydarzeniach film ledwie wzmiankuje. Sekwencja zdarzeń wskazuje raczej na to drugie: przed samobójstwem Wanda przegląda zdjęcia z rodzinnego albumu. Jeśli przyjąć założenie, że postawa Wandy jest efektem wojennej traumy, tym bardziej dziwi, że film nie rozwija w ogóle tematu wojny. W filmie nie ma mowy o Holokauście, nie pada w rozmowie ani jedno zdanie, które prezentowałoby szersze tło historyczne. Wydarzenia związane z wojną ograniczono jedynie do dwubiegunowej relacji Polacy - Żydzi. W dodatku w skrajnie niekorzystnym dla tych pierwszych przypadku bo eksponując wątek grabieży i zabójstwa. Taki manipulacyjny zabieg rodzi zrozumiały sprzeciw.

Pawlikowski odnosząc się do odbioru filmu stwierdza, że "w Polsce ludzie myśleli, że to będzie film strasznie serio, taki na "proszę wstać!" Może teraz pójdą i zobaczą coś innego". Skoro reżyser nie robi filmu na serio, to dlaczego porusza tak kontrowersyjne dla Polaków kwestie?

Dlaczego zatem nie ogranicza się do bezpiecznej poetyki bez historycznych konotacji? Czy nie wynika to przypadkiem z przesłanek koniunkturalnych? To nie pierwsza pozycja utrwalająca kłamliwy stereotyp Polaków jako współodpowiedzialnych niemieckich zbrodni, która cieszy się na Zachodzie dużym zainteresowaniem. Robi to jednak w niebezpieczny sposób - ukrywając ten przekaz za parawanem formalnego piękna.

Sam Pawlikowski mówi, że Ida "miała być listem miłosnym" a Polska "ukochaną". Jeśli przyjąć taką deklarację za szczerą, to adresatem tych uczuć jest wykreowany przez niego, zmanipulowany obraz. Próbuje przekonać nas do swojej wycinkowej wizji, mówiąc: chcę cię kochać Polsko, ale tylko taką, jaką chcę cię widzieć. Czy nie jest Pawlikowski w tym warunkowym uczuciu jednocześnie zakładnikiem swojej wizji Polski i polskiej historii?

Z daleka nie zawsze widać lepiej, o czym z pewnością zaświadczy każdy krótkowidz.

Grzanie Durczoka. (16.02.2015r.)

Ekipa Wprost sączy sprawę redaktora Durczoka niczym scenarzysta wenezuelskiej telenoweli - porcjując sensację kawałek po kawałku, wplatając niedomówienia i zaskakując zmianą fabuły. Kiedy wszyscy spodziewali się szczegółów dotyczących molestowania w pracy, Wprost opublikował artykuł z narkotykami i seksem w tle ograniczając się w innych tekstach do bezpiecznych ogólnikowych tekstów o molestowaniu.
Dość to nieprofesjonalne jak na dziennikarzy, którzy nazywają się śledczymi ale temat wypłynął, niech im będzie. Dwa tygodnie temu nie wiedzieliśmy nic.

Media społecznościowe jak zwykle zresztą w tego rodzaju przypadkach podzieliły się na zwolenników nagłaśniania tematu oraz tych, którzy sprawy nie chcą drążyć, upatrują w niej (być może całkiem zresztą słusznie) rozgrywkę pomiędzy pozostającymi w ukryciu graczami i sugerują, że sprawa została odpalona celowo. Przewidywane są przy tym scenariusze rozmaitego rodzaju - wymieńmy chociażby zdyscyplinowanie innych dziennikarzy w obliczu wydarzeń politycznych czy dążenie do obniżenia kursu akcji w związku z planowaną sprzedażą spółki. Nic mi na ten temat nie wiadomo, mogę tu tylko spekulować. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na co innego.

Jakkolwiek jest prawdopodobne, że sprawa Durczoka wypłynęła nie bez powodu, to nie uważam, żeby dyskusja o niej była niepotrzebna. A takie głosy tu i ówdzie się pojawiają. Wręcz przeciwnie - każdy zabetonowany układ, w tym przypadku polityczno-medialny ma to do siebie, że dochodzi w nim do rozmaitych tarć i wojenek. W 2004 roku polityczno-medialno-biznesowa sitwa nie dogadała się co do wspólnego celu i mieliśmy do czynienia z wyrwą w tamie -  abstrahując od efektu końcowego, wydarzenia związane z aferą Rywina doprowadziły do serii roszad politycznych. Oczywiście należy pamiętać o proporcji - ciężar tej sprawy jest dużo mniejszy ale mechanizm może być zbliżony.
Można się zastanawiać jak zwykły skandal obyczajowy w świecie mediów mógłby przyczynić się do naruszenia obowiązującego układu. Jest to jak najbardziej możliwe. Durczok i jego koledzy od blisko dziesięciu lat mają rząd dusz milionów Polaków. Są dla wielu osób autorytetami pełną gębą i nie uważam tego za stwierdzenie na wyrost. Kreują poglądy przyjmowane przez opinię publiczną jako własne, prezentują zdecydowane postawy w rozmaitych sprawach, przede wszystkim politycznych i społecznych ale również obyczajowych. Sądzę, że ludzie mają prawo zobaczyć ich prawdziwe oblicze.

W końcu należy zadać sobie pytanie - czy jakakolwiek próba wykazania ułomności systemu a ściślej: prawdziwej twarzy jego medialnych funkcjonariuszy ma w ogóle jakiś sens? Przecież w tej sprawie media będą próbowały pokazać tylko to, co dla nich samych jest wygodne kreując rzeczywistość poprzez  uwypuklanie nieistotnych szczegółów i manipulację faktami. Owszem, pamiętajmy jednak, że mamy również media społecznościowe, które odgrywają niemałą rolę w procesie obiegu informacji. System chce kontrolować wszystko. Chciałby panować nad każdym inspirowanym przez siebie zdarzeniem lub wykorzystywać każdą okazję do swoich potrzeb. Ale to, że chce, nie zawsze oznacza, że jest w stanie. Pamiętajmy o tym.

Sądzę, że w tym miejscu warto zadać sobie też pytanie odwrotne: jakie korzyści może przynieść powstrzymanie się od stanowiska w tej sprawie. Moim zdaniem nikłe a w każdym razie mniejsze niż te wynikające z próby dekonstrukcji mitu Durczoka jako swoistego "fajnoredaktora", alfy i omegi od spraw wszelakich.

Podsumowuję i przypomnę: w tej sprawie zamierzam być nie mniej i nie bardziej taktowny i obiektywny jak Durczok i jego stacja w stosunku do rodzin załogi Tu-154, gdy w 2010r. na antenie TVN24 wkładano w usta nieżyjącego pilota słowa "jak nie wyląduję, to mnie zabije". Nikt z TVN choćby słowem nie zająknął się, że była to ordynarna medialna wrzutka. Słowo "przepraszam" też nie padło. Jak rozumiem prezentowano wówczas standardy w pełni akceptowane przez TVN a zatem przez samego Durczoka, który wówczas był wizerunkowym filarem stacji.

Aż przyszła kryska na Matyska.

Dobry rząd, źli górnicy. (13.01.2015r.)

Pani Premier Kopacz podczas ostatnich obchodów Barbórki wygłaszała przed górnikami pięknie brzmiące hasła o "kolosalnej przyszłości" przemysłu górniczego, o planowanym rozwoju górnictwa. Niestety, w zderzeniu z intencjami rządu słowa te nie mają najmniejszego pokrycia w rzeczywistości. Co więcej, sądzę, że w chwili, gdy premier wypowiadała owe komunały, scenariusz likwidacyjny był już w zasadzie dopięty.
Gdyby Polska nie miała za sobą dwudziestu pięciu lat złodziejskiej prywatyzacji - a nie uważam, żeby to sformułowanie było na wyrost, to przyznaję, mógłbym zrozumieć zasadność kredytu zaufania dla propozycji rządu, rozważyć argumentację w sprawie likwidacji kopalni.

Gdybym nie obserwował działań tej konkretnej formacji politycznej w zakresie "ratowania" polskich stoczni czy innych przedsiębiorstw sektora strategicznego, pewnie mógłbym uwierzyć w komunały o restrukturyzacji i modernizacji polskiego przemysłu węglowego. Niestety - powtarzalność scenariuszy postępowania z przemysłem nie zostawia nadziei - w pierwszej kolejności kopalnie zostaną "wygaszone" czyli bez zbędnych eufemizmów - zlikwidowane, następnie nieruchomości kopalni zostaną sprzedane a więc z punktu widzenia państwa bezpowrotnie utracone. W niedalekiej przyszłości okaże się, że również pozostałe kopalnie kompanii są nierentowne. Scenariusz będzie podobny, tylko pewnie szybciej realizowany, bo wydeptane zostaną ścieżki postępowania wobec związków, szeregowych pracowników, oswoi się opinię publiczną z protestami, etc.

Tymczasem przyczyn fatalnej kondycji górnictwa należy upatrywać głownie w polityce rządu. Górnictwo , jak każda branża ma swoje patologie choć oczywiście naiwnością byłoby sądzić, że są one jedynym powodem obecnej sytuacji.

Węgiel w Polsce obłożony jest 34 różnego rodzaju obciążeniami finansowymi. Obniżka podatku VAT, rezygnacja z akcyzy czy likwidacja podatku eksploatacyjnego to działania mieszczące się w kompetencjach koalicji rządowej. Przy odrobinie dobrej woli jest możliwe uwolnienie przemysłu węglowego od tych podatków i opłat.

Znacznie gorzej jest jeśli chodzi o realizację wymogów unijnych dotyczących dwóch istotnych zagadnień: po pierwsze: przyjęty przez państwa członkowskie Unii Europejskiej pakiet klimatyczno-energetyczny wprowadza opłaty za emisję dwutlenku węgla w wysokości kilkudziesięciu euro za tonę CO2. Wprowadzenie tych opłat zmniejsza rentowność energetyki węglowej. Po drugie, należałoby na forum unijnym podnosić kwestię ceł na węgiel spoza Unii.

Przyjęte w październiku ub.r. rozwiązania mające na celu poprawę sytuacji górnictwa z pewnością nie są wystarczające a w pewnym stopniu mogą pogorszyć sytuację, chociażby poprzez zwiększenie szarej strefy (np. z uwagi na niejasne wymogi certyfikacji dla firm handlujących węglem). Nie mam wątpliwości, że obecna ekipa nie tylko nie chce ale i nie może podjąć dialogu z Unią na ten temat.
Lata polityka prowadzonej na kolanach są dowodem na powyższą tezę. Chroniczna niezdolność do walki o polskie interesy maskowana jest PR-owymi sztuczkami, dzięki którym najbardziej nawet szkodliwe działania przekuwane są w otrąbiany medialnie sukces. To jednak nie wystarczy - nie dziś, kiedy górników postawiono pod ścianą.

W 2012 r. Mikołaj Budzanowski w odpowiedzi na złożoną interpelację poselską tłumaczył: "nakłady inwestycyjne dokonywane przez nowych właścicieli zazwyczaj dotyczą modernizacji i rozbudowy potencjału produkcyjnego lub usługowego danej spółki. Dzięki temu przyczyniają się do wzmocnienia pozycji konkurencyjnej danego podmiotu w branży, jak również do podniesienia jakości oferowanych produktów lub świadczonych usług".

Należy te słowa rozumieć następująco: tylko w przypadku wcześniejszej prywatyzacji można spodziewać się inwestycji modernizacyjno - rozwojowych. Ten model myślenia jest zresztą bardzo charakterystyczny dla formacji politycznej rządzącej obecnie Polską a który zakłada, że państwo nie jest w stanie zapewnić prawidłowego działania podlegających mu podmiotów. Z takim zapleczem personalnym - oczywiście, nie jest do tego zdolne. Nie jest zdolne lub co gorsza, nie chce.

Rządowi specjaliści przy wsparciu życzliwych dziennikarzy już ogłaszają, kto jest odpowiedzialny za katastrofalny stan przemysłu górniczego - to górnicy. I żeby było jasne, ani słowem nie wspomną o wynagrodzeniach wierchuszki, skupiając się niemal wyłącznie na zarobkach szeregowych pracowników z tzw. dołu.

Oczywiście, można i należy dyskutować o tym czy przywileje górnicze w obecnej postaci są w pełni zasadne. Co do wymiaru deputatów, dodatków do pensji można się spierać, ale głęboko niesprawiedliwe jest sugerowanie przez media właśnie teraz - w trakcie protestu, że jest to jedna z głównych przyczyn braku rentowności spółek. Jest cynizmem wrzucanie między wierszami opowieści o rzekomym górniczym dobrobycie i rozbuchanych zarobkach. Jak mogę poważnie traktować osobę, która opisując rzekome górnicze luksusy niemalże ubolewa, że otrzymujący deputaty węglowe emerytowani górnicy żyją dość długo? Czy siedzący nad klawiaturą krytycy górniczych żądań mają choć cień wyobrażenia o specyfice pracy w kopalni czy chorobach zawodowych górników? Prawdziwość tej argumentacji byłaby możliwa do zweryfikowania w bardzo prosty sposób - sądzę, że godzina spędzona przy pracy z młotem pneumatycznym, ba - zwykłej wiertarce byłaby wystarczająca. Ze swej strony - polecam taki eksperyment.
Reasumując - chcąc uzdrowić polski przemysł górniczy należałoby zrealizować najprostsze działania odciążające kopalnie finansowo oraz podjąć próby renegocjowania przyjętych ustaleń dotyczących emisji CO2. Przełożyłoby się to na zwiększenie konkurencyjności polskiego przemysłu węglowego a co za tym idzie - wydobycie z zapaści w jakiej się znalazł przez destrukcyjną politykę.Oczywiście musiałoby się to odbywać równolegle do prowadzonych planów naprawczych, pod warunkiem, że mamy na myśli właściwe znaczenie tego terminu, nie zaś slogan kryjący działania de facto zmierzające do likwidacji tej gałęzi przemysłu.

Nie mam natomiast złudzeń - to nie jest zadanie dla tej ekipy, która udowadnia na każdym kroku swoją, no właśnie - kompletną nieudolność czy może świadome działanie wbrew interesowi państwa? Na to ostatnie pytanie powinniśmy odpowiedzieć sobie we własnym zakresie.

https://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=LtKotxkYdNY#t=380

Medialny parawan - obraz pracy polskiego dziennikarza. (18.12.2014r.)

Będzie o krajowym dziennikarstwie.
Dziś odbyła się rozprawa przeciwko dziennikarzowi Wojciechowi Sumlińskiemu, oskarżonemu w sprawie tzw "afery marszałkowej" związanej z korupcją w Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI, w której w charakterze świadka wystąpił prezydent Bronisław Komorowski.
Jeden fakt nie ulega wątpliwości - gdyby proces odbywał się np. w USA lub w jednym z krajów UE, rozprawa taka byłaby z całą pewnością wydarzeniem medialnym na wielką skalę. Wystarczy przypomnieć, jakim zainteresowaniem prasy i telewizji z całego świata cieszyły się przesłuchania, w których brali udział urzędujący politycy krajów zachodnich - Silvio Berlusconi czy Bill Clinton. Przy zachowaniu proporcji należałoby zakładać, że rozprawa taka będzie dziś jedynką we większości telewizji, serwisów informacyjnych i portali internetowych o zasięgu przynajmniej krajowym. Niestety, tak się nie stało. Dlaczego? Być może - zapytają Państwo - rozprawa odbyła się w trybie tajnym? Nic podobnego. Być może nie udzielono redakcjom stosownych zezwoleń? Ależ skąd - prawo transmisji rozprawy i relacjonowania otrzymały redakcje mediów tzw. głównego nurtu.
Prawa do transmisji odmówiono natomiast Telewizji Republika i Telewizji Trwam.
Po rozpoczęciu rozprawy ani jedna stacja nie zdecydowała się na transmisję rozprawy, pominąwszy krótką i w zasadzie nieistotną merytorycznie relację w Polsat News. Ani jedna... za wyjątkiem Telewizji Republika, której redaktor Michał Rachoń nagrywał rozprawę telefonem i udostępniał streaming za pośrednictwem sieci i w TV Republika.
Pozostałe redakcje egzaltowały się w tym czasie niewiele znaczącymi wydarzeniami z sejmowych ław - jedzeniem posłanki Pawłowicz, inwektywami kierowanymi przez jednych polityków wobec innych czy losem nastoletniej zabójczyni uczestnicząc w tworzeniu niemal całkowitej zasłony medialnej mającej za zadanie ochronę osoby Prezydenta, którego udział w całej sprawie jest, jeśli wierzyć oskarżonemu Wojciechowi Sumlińskiemu, dość niejasny. Świadczyć może o tym chociażby fakt, że nie pokrywały się one z jego wcześniejszymi zeznaniami jak również przeczyły wypowiedziom innych osób.
Czy zatem możemy liczyć na przebicie się relacji z procesu do głównych mediów? Szczerze powiedziawszy - wątpię, a jeśli już, to w formie materiału w szczątkowej formie, wyrywkowego, składającego się z niewiele wartych, nieistotnych informacji poddanych skrupulatnej selekcji.
W tym miejscu należy podziękować red. Rachoniowi, dzięki któremu mieliśmy możliwość obejrzenia, a przede wszystkim wysłuchania przebiegu dzisiejszej rozprawy. Reszta przedstawicieli tzw. czwartej władzy (!) powinna raczej zastanowić się, czy są jeszcze dziennikarzami realizującymi choćby podstawowe cele związane z tym zawodem czy może już tylko posłusznymi tubami redukującymi swoje działania zawodowe do sączenia jedynie słusznych "przekazów dnia", spuszczając zasłonę milczenia na wydarzenia niewygodne dla władzy.

Jak "robię aferę o parę złotych". (23.11.2014r.)

Kupiłem niedawno urodzinowe prezenty dla dzieciaków za pośrednictwem portalu aukcyjnego. Dwa niewielkie pudełka klocków. Ten sam sprzedawca, jedna przesyłka. Gość poinformował mnie, że do kosztów wysyłki muszę doliczyć 4zł więcej, bo "więkrzy koszt wysyłki". Ok, myślę - może będzie to jakoś specjalnie pakował, może zużyje więcej taśmy, papieru pakowego, itp. - różnie bywa.
Pakowanie przesyłek to nie moja domena chociaż parę rzeczy w życiu wysyłkowo sprzedałem. Decyduję się - w końcu to nie jakiś majątek. Godzę się i przelewam wyższą kwotę. Tym bardziej, że śpieszy mi się bo dzieciaki czekają.
Na wszelki wypadek sprawdzam na stronie firmy kurierskiej - dla przesyłki do 35kg obowiązuje jedna cena.
Jest piątek. Dociera paczka. Dwa pudełka klocków spakowane w firmową kurierską foliówkę. Naprawdę nie potrafię określić, jak włożenie do worka dwóch pudełek zamiast jednego potrafi wygenerować wyższy koszt przesyłki.
Wysyłam maila, w którym grzecznie pytam, co powoduje wzrost kosztów - bo może coś przeoczyłem. Otrzymuję grubiańską odpowiedź, że "ma prawie tysiąc komentarzy i jakoś wszyscy są zadowoleni" oraz że "robię aferę o parę złotych".
Nie wiem również, czy sprzedawca zadaje większy gwałt swojemu sumieniu czy mojemu rozumowi. Po namyśle dochodzę do wniosku, że raczej temu drugiemu, bo w istnienie choćby resztek tego pierwszego należy poważnie powątpiewać.
No, niby można się zastawiać po co robię wielkie „halo” o 4 zł. Niby nic takiego. Ot, mały ciułacz dorabia sobie na kosztach wysyłki. Niestety, ten mały ciułacz za dwa lata zapragnie założyć knajpę, w której będzie oszukiwał na jakości produktów, zacznie handlować używanymi samochodami lub otworzy aptekę. A następnie wprowadzi do swojego nowego, większego biznesu dokładnie te same standardy (!) i podobne metody, które z powodzeniem stosuje przy swoim dziadowskim interesiku.
I pozostaje mieć tylko nadzieję, że na członka obwodowej komisji wyborczej go nie wezmą, choć podobno nadzieja jest matką mądrych inaczej.
A może się czepiam? Może faktycznie przesadzam, tak naprawdę "wszyscy są zadowoleni" a ja "robię aferę" o nic?

Rok Rosji - zmiana frontu. (9.05.2014r.)

 Powolne wycofywanie się obecnego rządu z kompletnie niewłaściwej idei obchodów Roku Rosji w Polsce oraz Roku Polski w Rosji pokazuje, że sprzeciw jednak ma znaczenie. Tłumaczenie rządzącym spraw, które wydają się części społeczeństwa oczywistymi może powodować uczucie beznadziei, jest jednak ze wszechmiar celowe.
Oczywiście należy zakładać, że prawdziwe powody tej decyzji nie są podyktowane rzeczywistą oceną sytuacji a wynikają jedynie z chęci ewentualnej poprawy pozycji w sondażach. Trudno jednak wymagać od wszystkich, aby mogli działać i myśleć samodzielnie i niezależnie. Przerażający jest jedynie rozmiar tego zjawiska.
 
 Jakie by jednak motywacje nie kierowały decyzjami rządu, nie można ustawać w publicznej krytyce jego posunięć. Co równie ważne, należy starać się by krytyka ta była nagłaśniana medialnie, bo jedną z rzeczy, których Premier Donald Tusk obawia się najbardziej, jest możliwość zmącenia jego pracownicie kreowanego przez sztaby PR-owe wizerunku.
 
 Niebawem będziemy mieli okazję obserwować spektakl ślepego posłuszeństwa, gdy wczorajsi zwolennicy obchodów, zarówno po stronie rządowej, jak również w ""zaprzyjaźnionych mediach, będą z podobnym zapałem bronić decyzji premiera o odwołaniu obchodów, wychwalając roztropność szefa rządu, jego konsekwencję i zaangażowanie.
 
Musimy jeszcze chwilę poczekać - Donald Tusk niebawem znowu zacznie "mówić Kaczyńskim"...

Czy Estonii zagraża scenariusz ukraiński? (13.04.2014r.)

Uwaga zachodniej opinii publicznej skupia się w ostatnich miesiącach na Ukrainie. Pozostałe kraje dawnego Związku Sowieckiego, takie jak Litwa, Łotwa czy Estonia z uwagi na członkostwo w Pakcie Północnoatlantyckim nie są w odczuciu ogółu traktowane jako potencjalny kolejny cel Rosji, a powtórzenie scenariusza ukraińskiego nie wydaje się realnym zagrożeniem. Szef sztabu zjednoczonych sił NATO w Brunssum, generał Hans-Lothar Domröse stwierdził w marcu, że wprawdzie NATO  jest zaniepokojone skupieniem rosyjskich sił zbrojnych przy granicy z Ukrainą, ale dla krajów bałtyckich w tej chwili zagrożenia nie widzi.
Nieco inne nastroje panują w samych krajach bałtyckich. Eskalującą sytuację na Ukrainie z narastającym niepokojem obserwuje głównie Łotwa, mająca 30-procentową mniejszość rosyjską oraz Estonia - z 26-procentowym odsetkiem ludności rosyjskojęzycznej.
W ubiegłym miesiącu w Wilnie odbyło się spotkania prezydentów Łotwy oraz Litwy z wiceprezydentem USA Joe Bidenem, które poświęcone było kwestiom bezpieczeństwa w regionie. Biden pytany o to, czy amerykański kontyngent wojskowy zostanie rozlokowany w krajach bałtyckich, podkreślił jednoznacznie, że żołnierze USA nie będą stacjonować w tych krajach. Ich działalność w państwa bałtyckich ograniczona będzie nadal do wspólnych manewrów i ćwiczeń wojskowych.
Prezydenta Estonii Toomasa Hendrika Ilvesa na spotkaniu nie było, spotkał się natomiast z Joe Bidenem w Warszawie, gdzie również uzyskał zapewnienie amerykańskiego wiceprezydenta o gotowości do wypełnienia obowiązków sojuszniczych wobec jednego z członków Sojuszu.
Chciałbym skupić się na Estonii, ponieważ właśnie w tym kraju znajdują się największe skupiska ludności rosyjskojęzycznej. Największe i najważniejsze z nich to miasto Narwa. Teoretycznie jest ono dla Rosji strategicznie bezwartościowe. Nie sposób porównywać jej wartości do Krymu, gdzie stacjonuje Flota Czarnomorska, zapewniająca zwiększenie możliwości operacyjnych Rosji w rejonie Morza Czarnego.
Tym, co z całą pewnością budzi zaniepokojenie, są dwa niekorzystne czynniki. Po pierwsze, odsetek ludności rosyjskojęzycznej wynosi w Narwie blisko 94%, po drugie, miasto leży praktycznie przy samej granicy estońsko-rosyjskiej (po drugiej stronie rzeki Narwy znajduje się rosyjskie miasto Iwangorod).
W Estonii żyje prawie 400 tysięcy osób pochodzenia rosyjskiego. Około połowa z nich posiada estoński paszport. Pozostali traktowani są jako bezpaństwowcy albo uważa się ich za cudzoziemców. Od rozpadu ZSRS mniejszość rosyjskojęzyczna czuje się szykanowana. Rosjanie narzekają głównie na politykę językową. Od 2011 roku obowiązuje wymóg prowadzenia w języku estońskim niemal wszystkich zajęć szkolnych, również w szkołach rosyjskich.
Na marcowym spotkaniu Rady Praw Człowieka ONZ w Genewie ambasador Rosji przy ONZ Witalij Czurkin wyraził zaniepokojenie krokami podjętymi w zakresie mniejszości językowych zarówno w Estonii jak i na Ukrainie, mówiąc, że język nie powinien być wykorzystywany do segregacji i izolowania.
Napięcie w Estonii podsycają rosyjscy politycy swoimi bardziej lub mniej oficjalnymi wypowiedziami. Przedstawiciel Federacji Rosyjskiej w Radzie Europy Roman Kokoriew zapowiadał niedawno

za pośrednictwem portalu społecznościowego, że do Rosji powrócą niebawem inne kraje byłego ZSRR.
Jeśli przyjąć za dobrą monetę zapewnienia władz Sojuszu Północnoatlantyckiego oraz przedstawicieli Stanów Zjednoczonych o gotowości do reakcji militarnej w przypadku ataku przeciwko jednemu państwu członkowskiemu, to trudno przewidzieć jaka byłaby reakcja NATO w przypadku przebiegu wypadków zbliżonego do wydarzeń na Krymie czy prób podejmowanych w ostatnich dniach w poszczególnych miastach wschodniej Ukrainy.
Niepokój budzi brzmienie art. 5 traktatu północnoatlantyckiego, który odnosi się jedynie do interwencji zbrojnej oraz jedynie do interwencji zewnętrznej. Zapis ten nie przewiduje niestety żadnej reakcji sił NATO w przypadku wewnętrznych działań zmierzających do autonomii fragmentu terytorium kraju członkowskiego.
Nietrudno zatem wyobrazić sobie scenariusz zakładający zmianę statusu miasta Narwa w ramach demokratycznego głosowania, poprzedzoną akcją propagandową oraz prowokacjami na tle językowym lub jak kto woli narodowościowym. Scenariusz ten jest o tyle prawdopodobny, że Rosja argumentowała aneksję Krymu właśnie prawem do ochrony ludności rosyjskojęzycznej poza granicami kraju.

Rezultat referendum na wzór krymski, przy miażdżącej większości rosyjskiej w Narwie, byłby oczywisty. I co bardzo ważne, możliwy do uzyskania bez konieczności fałszowania wyborów.
W tym miejscu należy przypomnieć, że Estonia jako jedno z pierwszych państw europejskich uznała niepodległość Kosowa. Stanowisko Rosji wobec precedensu niepodległości Kosowa jest jasne - jeszcze przed krymskim referendum szef rosyjskiego MSZ mówił, że jeśli Kosowo było specjalnym przypadkiem, to Krym też powinien być tak potraktowany.
Rosja realizując plan rozbicia Ukrainy zdobywa cenne doświadczenie. Zarówno w wymiarze strategicznym jak również taktycznym (a przecież aktywność prorosyjskich bojówek należy traktować jako działania o charakterze czysto militarnym), jak również dyplomatycznym, bacznie obserwując reakcje Zachodu na podejmowane działania i dostosowując do nich dalsze kroki.
Można oczywiście zastanawiać się, po co Putin miałby ryzykować tego rodzaju niebezpieczną grę - teoretycznie ingerencja w wewnętrzne sprawy kraju należącego do NATO mogłaby Rosję sporo kosztować.
Oczywiste jest, że celem Putina jest napędzana imperialnymi ambicjami rosyjska dominacja w regionie. Rosji zależeć może na destabilizacji państw bałtyckich, ponieważ są one rządzone w sposób względnie niezależny a przez to są mało podatne na zewnętrzne wpływy.

Neoimperialna Rosja potrzebuje demonstracji siły. O ile na Ukrainie istotnie obserwowaliśmy taki pokaz, to w oczach Zachodu pozostaje ona krajem w rosyjskiej strefie wpływów. Inaczej jest z państwami bałtyckimi. Estonia jest krajem któremu kulturowo bliżej do Skandynawii niż do Rosji. Jest członkiem NATO I Unii Europejskiej. Obecność ludności rosyjskiej daje pretekst, aby na Estonię (ale też I Łotwę) kierować uwagę w rozważaniach o planach Rosji wobec Zachodu.

  Być może Rosja nie odważy się podejmować zdecydowanych kroków wobec kraju NATO. Istotną rolę odgrywa z pewnością wiedza wywiadowcza. Nie jest jednak wykluczone, że sytuacja w Estonii może ulec zaognieniu. To w jakim kierunku rozwinie się sytuacja, będzie probierzem, na ile Rosja może się posunąć wobec innych krajów byłego Związku Radzieckiego, jednocześnie należących do NATO.
Reakcja państw zachodnich pokaże również, co NATO jest w stanie zrobić dla krajów dawnego bloku socjalistycznego i ile tak naprawdę jest warte członkostwo w Pakcie Północnoatlantyckim, również dla Polski.

Dlaczego Krym przyśpiesza referendum? (1.03.2014r.)

Referendum w sprawie statusu autonomii Krymu odbędzie się przyspieszonym terminie, 30 marca.
"Ze względu na natychmiastową konieczność postanowiliśmy przyspieszyć ustalić termin referendum w sprawie statusu autonomicznej republiki Krymu na 30 marca." - powiedział Aksenov podczas pierwszego posiedzenia Rady Ministrów Krymu w nowym składzie.
27 lutego krymski parlament wyznaczył referendum w sprawie równouprawnienia autonomii w dniu 25 maja .Głosowanie odbyło się podczas specjalnej sesji parlamentu krymskiego.Referendum zadecyduje "ARC jest suwerenność państwa i część Ukrainy na podstawie umowy" (tak lub nie).
Dlaczego siłom separatystycznym tak bardzo zależy na przyśpieszeniu referendum? Z dwóch powodów.

1. Wybory w sprawie zmiany statusu autonomii mają się odbyć przed wyborami prezydenckimi na Ukrainie. Pozwoli to separatystom utrzymywać, że tymczasowe władze Ukrainy (zarówno p.o. prezydenta jak i rząd) nie są legalnie wybrane, zatem władze autonomii krymskiej nie są zobowiązane do uznawania ich zwierzchnictwa.
2. Obecne władze Ukrainy nie są uznawane przez Krym, a Janukowycz jest dla nich formalnie w dalszym ciągu prezydentem kraju. Wystarczy, aby Janukowycz zadeklarował, że z uwagi na niedotrzymanie przez opozycję oraz kraje zachodnie warunków porozumienia, obowiązuje go nadal poprzednia konstytucja, przyznająca mu przecież większą władzę.Na podstawie wyniku referendum (nie ma przecież wątpliwości jaki będzie ich wynik) doprowadzi do statusu autonomii krymskiej zawierając w władzami w Sewastopolu odrębną umowę stowarzyszeniową.
A wszystko to przed wyborami krajowymi.

Dziękuję Ukrainie. (23.02.2014r.)

W ciągu ostatnich dni w środkach masowego przekazu możemy zauważyć wybuch propolskich sympatii. Głównym powodem ocieplenia wizerunku Polski jest niewątpliwie solidarność z walczącymi zarówno w sferze politycznej jak również czysto społecznej.
Ukraińcy są nam wdzięczni za okazaną pomoc, ale sądzę, że Polacy również im powinni być wdzięczni.
Determinacja i upór Majdanu pokazują, że w Polsce w roku 89 można było inaczej. Ukraińcy pokazali nam, że w imię honoru można zakwestionować kompromisy zawierane z mordercami narodu oraz że bandyta z którego poruczenia dochodzi do rzezi na ulicach, w ocenie społecznej traci bezpowrotnie legitymację przedstawiciela narodu.
Za to serdecznie im dziękuję.

P.S. Mam nadzieję, że nie dacie się zwieść cywilizowanym doradcom, ideologizowanej polityce kompromisu za wszelką cenę i pustemu dialogowi z niedawnymi katami, który prowadzi jedynie do restytucji bandyterki na salonach.

Czy Rosja potrzebuje Janukowycza? (23.02.2014r.)

Wiktor Janukowycz zniknął. Poza niepotwierdzonymi informacjami o opuszczeniu Ukrainy, wyemitowanym w dniu wczorajszym nagraniem Janukowycza prezentującego swoje stanowisko w sprawie ostatnich wydarzeń oraz nieudanym odlotem z lotniska w Doniecku, nie wiadomo gdzie znajduje się obecnie prezydent Ukrainy. 
 
W obliczu ukraińskiego prawa Janukowycz sprawuje nadal funkcję prezydenta. Sama rezolucja uchwalona wczoraj przez Wierchowną Radę nie nadaje procedurze impechmentu waloru ostateczności. Do ukończenia procedury odsunięcia od władzy potrzebne jest bowiem zajęcie stanowiska przez Sąd Najwyższy i Trybunał Konstytucyjny.
 
Stanowisko takie podtrzymuje również Rosja. W oparciu o narrację o zamachu stanu i ekstremistycznym przewrocie Putin, ustami ministra Ławrowa próbuje odgrywać rolę legislacyjnego eksperta w zuchwałym tonie wskazując na niedotrzymanie ustaleń porozumienia. Przy okazji niepodpisanie przez rosyjskiego obserwatora treści porozumienia było czytelnym zwiastunem strategii Rosji w obliczu kolejnych zdarzeń.
 
Czy jednak Putin potrzebuje Janukowycza? Personalnie pewnie nie. Janukowycz jest dla Putina jedynie pionkiem na geopolitycznej szachownicy. Kreml doskonale zdaje sobie sprawę, że Janukowycz jest politykiem przegranym. Potępiony przez Zachód i opuszczony przez znaczną część swojego środowiska Janukowycz jest obecnie politycznym trupem. 
 
Wiadomo, że Putin jest politykiem pragmatycznym i elastycznym. Tajemnicą poliszynela jest, że Kreml będzie zakulisowo prowadził polityczno-gospodarczą grę z każdym ukraińskim rządem i prezydentem, niezależnie od ugrupowania lub ugrupowań, które go wyłonią.
 
Oficjalnie wspiera jednak Janukowycza, aby nie tworzyć niebezpiecznego precedensu w sytuacji, gdy w rosyjskiej strefie wpływów dochodzi do likwidacji ośrodka władzy bez jej zgody. 
Putin wie doskonale, że gdyby podobny do ukraińskiego scenariusz powtórzył się w Rosji, ta zapłonie płomieniem silniejszym niż na Ukrainie. Ładunek negatywnych emocji wypływających z dotychczasowej krwawej polityki rosyjskiej jest nieporównanie większy.
 
Zatem kiedy Janukowycz przestanie być potrzebny (czytaj: kiedy Putin ułoży sobie stosunki z nowowyłonionymi władzami), Moskwa wyrzuci Janukowycza na śmietnik historii. Kto wie, być może będzie starał się znów występować w roli niezależnego eksperta w dziedzinie prawa i domagać się będzie postawienia Janukowycza przed międzynarodowym trybunałem? Rosja nie raz pozwalała sobie na występowanie w roli gwaranta sprawiedliwości i wolności, vide: azyl dla prześladowanego rzekomo Snowdena więc i taki scenariusz nie jest wykluczony.
 
Pozostaje tylko czekać na dalszy rozwój wypadków. Jedno jest pewne - nie o marionetkową w istocie postać Janukowycza idzie tu gra.

W oczekiwaniu na wyniki rozmów na Ukrainie. (21.02.2014r.)

 Z niedowierzaniem przyjmuję informacje o tym, że jednym z warunków rozejmu protestujących Ukraińców i tamtejszych władz miałyby być wybory prezydenckie odłożone w perspektywie dziesięciu miesięcy. Świadczy to niewątpliwie o arogancji reżimu Janukowycza, jak również o jego dużej sprawności negcjacyjnej. Być może też o indolencji negocjujących polityków, zarówno opozycyjnych jak i zachodnich. Trudno rozsądzać nie mając bezpośrednich relacji z przebiegu rozmów.
Jednym z warunków opuszczenia kijowskiego Majdanu przez protestujących jest odejście Janukowycza. Podejrzewam, że pozostaną tam dopóki ich główny postulat nie zostanie spełniony. Żadne połowiczne rozwiązania nie będą przez większość z nich do zaakceptowania, zważywszy na fakt, że Majdan charakteryzuje się względną zależnością od reprezentantów opozycji uczestniczących w rozmowach z reżimem.
 Jedno jest pewne - jeśli ktokolwiek ma nadzieję, że Majdan utrzymałby się w stanie rozejmu przez tyle miesięcy, jest albo naiwniakiem albo przesadnym optymistą.
 Pojawiłoby się z pewnością wiele inspirowanych z zewnątrz zdarzeń, prowokacji siłowych, które sprawiłyby, że Majdan zapłonie ponownie. Kiedy skończą się igrzyska, Rosja wzmoży wysiłki, aby Ukrainę zatrzymać w swojej strefie wpływów.

Poczekamy, zobaczymy, co tak naprawdę ustalono podczas dzisiejszych rozmów. Mam nadzieję, że absurdalna propozycja oczekiwania do wyborów w grudniu to manipulacja, która miała na celu ponowne podgrzanie atmosfery na Majdanie, albo nieporozumienie.
Gdyby jednak protestujący mieli usłysze dziś po godz. 11.00 taką propozycję, jako inspirację dedykuję antyjanukowiczowym Ukraińcom treść listu Kozaków do Sułtana Mehmeda.

Ty, sułtanie, diable turecki, przeklętego diabła bracie i towarzyszu, samego Lucyfera sekretarzu.
 Jaki z Ciebie do diabła rycerz, jeśli nie umiesz gołą dupą jeża zabić.
 Twoje wojsko zjada czarcie gówno. Nie będziesz Ty, sukin Ty synu, synów chrześcijańskiej ziemi pod sobą mieć, walczyć będziemy z Tobą ziemią i wodą, kurwa Twoja mać.
Kucharzu Ty babiloński, kołodzieju macedoński, piwowarze jerozolimski, garbarzu aleksandryjski, świński pastuchu Wielkiego i Małego Egiptu, świnio armeńska, podolski złodziejaszku, kołczanie tatarski, kacie kamieniecki i błaźnie dla wszystkiego co na ziemi i pod ziemią, szatańskiego węża potomku i chuju zagięty. Świński Ty ryju, kobyli zadzie, psie rzeźnika, niechrzczony łbie, kurwa Twoja mać.
O tak Ci Kozacy zaporoscy odpowiadają, plugawcze.
Nie będziesz Ty nawet naszych świń wypasać.
Teraz kończymy, daty nie znamy, bo kalendarza nie mamy, miesiąc na niebie, a rok w księgach zapisany, a dzień u nas taki jak i u was, za co możecie w dupę pocałować nas!

Platforma nieObywatelska. (10.02.2014r.)

W ubiegłym tygodniu w Sejmie głosowano nad rządowym projektem nowelizacji Ustawy o Zamówieniach Publicznych. Projekt zakłada m.in. podwyższenie tzw. progu bagatelności, od którego trzeba stosować procedury przewidziane w przepisach o zamówieniach publicznych. Obecnie przetargi rozpisywane są na wszystkie zamówienia warte więcej niż 14000 euro, docelowo próg ma być podwyższony do 30000 euro.
 
Kontrowersje budzi natomiast wniesiony w ostatniej chwili inny, dość kontrowersyjny zapis do proponowanego tekstu.
 
Bezpośrednio przed głosowaniem, umieszczono w tekście zapis o możliwości utajnienia kwoty udzielonego zamówienia oraz danych wykonawcy zamówienia. Ręcznie zapisaną notatkę podrzucił poseł Platformy Obywatelskiej Marcin Święcicki.
 
Na jednym z forów internetowych umieszczono komentarz wskazujący, że tego typu działania realizują interesy rozmaitych grup lobbingowych. Ponieważ nie ma na to żadnych dowodów, od szermowania tego typu oskarżeniami jestem daleki, bo tego rodzaju psucie prawa (bo do tego się to sprowadza) przypominałoby palenie lasu, aby ukryć nielegalne wycięcie drzewa. Z drugiej strony działanie takie nie byłoby przecież bezprecedensowe.
 
Co zatem? Ślepe naśladownictwo modelu biznesowego w kierowaniu państwem? W prywatnym przedsiębiorstwie tajemnica handlowa to rzecz święta, ale nie w zamówieniach publicznych, gdzie ograniczenie dostępu do informacji ewidentnie otwiera pole do nadużyć.
 
Nie tak dawno warszawski radny Prawa i Sprawiedliwości Maciej Wąsik napisał na portalu niezależna.pl, że właśnie dzięki dotychczasowej jawności zamówień publicznych, wykryto aferę związaną z tym, że dyrektor jednego ze stołecznych Zarządów Gospodarowania Nieruchomościami udzielał zleceń do 14 tysięcy euro firmom związanym z działaczami Platformy.
Warto przypomnieć, że zamówienia do 14000 euro stanowią ok. 40% ogółu zamówień publicznych w Polsce.
 
Obecna władza w dalszym ciągu prowadzi konsekwentną politykę ograniczania przejrzystości dla prowadzonych przez siebie działań. Sytuacja taka uniemożliwia naturalną kontrolę ogółu obywateli nad decyzjami podejmowanymi przez przedstawicieli władzy.
Jak tego typu działania świadczą o partii rządzącej? Czy przypadkiem nie zapomnieliście, kto jest suwerenem w obecnym systemie sprawowania władzy?
 
Przy okazji ciekawi mnie również, jak utajnienie tego typu informacji jawi się w kontekście dostępu do informacji publicznej, szczególnie po ostatnich doniesieniach prasowych o planowanej konieczności ograniczenia wglądu obywateli w procesy jej funkcjonowania (vide: wywiad Gazet Prawnej z Markiem Berkiem, prezesem Rządowego Centrum Legislacji). Panie Prezesie, czy mechanizm przejrzystości zamówień publicznych również może być użyty przeciwko państwu?
 
Po raz kolejny dajecie społeczeństwu nonszalancko do zrozumienia, że jest zgrają ignorantów, która im mniej wie, tym lepiej, bo gotowa jeszcze coś zepsuć.
   
 
Platformo! Być może przyszedł już czas na zmianę nazwy partii, która mieści w swej w nazwie przymiotnik "obywatelska"? Bo z państwem obywatelskim przestało to mieć już cokolwiek wspólnego.