piątek, 27 lutego 2015

Idą(c) po Oskara.

Konsekwentnie starałem się unikać czytania recenzji o Idzie, dopóki nie obejrzałem filmu. To, co o nim przeczytałem jest dla mnie sporą niespodzianką, ponieważ w większości nijak ma się do moich spostrzeżeń - o filmie mówi się przeważnie bardzo dobrze lub bardzo źle.

Zacznijmy od strony formalnej.
Ida jest bardzo dobrze zrealizowana. Interesujący sposób kadrowania ujęć, granie plamą i płaszczyzną sprawia, że wizualna strona produkcji zasługuje na uznanie chociaż przyznaję, że powtarzalność użycia niektórych formalnych zabiegów może nużyć.
Elegancki i wysmakowany obraz to częściowo zasługa czarno-białej tonacji - jak mówi mój znajomy fotograf, świat na zdjęciach wygląda lepiej w czerni i bieli.
Całkiem źle jest natomiast z oprawą dźwiękową filmu. Ida dołącza do niechlubnej kategorii o nazwie "Jak nie robić ścieżki dźwiękowej". Nie dość, że postacie mruczą i dukają to realizator dźwięku nie zrobił nic, żeby ów bełkot i dukanie były dla widza choć trochę bardziej zrozumiałe.

Przeszkadzać może także wtórność pewnych rozwiązań wobec kina światowego, że wymienię tylko filmy Haneke czy Gröninga. Uznano najwyraźniej, że eklektyczny wybór określonych rozwiązań, swoiste upichcenie według przepisu na sukces będzie dobrym pomysłem. Jak się okazuje, tak było - czego dowodem są liczne nagrody, cytując Bareję - "polskie, zagraniczne i amerykańskie".

W warstwie fabularnej Idy nie dzieje się wiele, był to zresztą celowy zamysł reżysera. Pawlikowski mówił w wywiadzie, że chciał "roztopić temat w świecie filmu", "żeby nie było czuć literatury, żeby wszystko rozgrywało się przed naszymi oczami, jakby w czasie teraźniejszym. I żeby nie było widać, jakie guziki są naciskane w scenariuszu". 
Guzików faktycznie nie widać - a to dlatego, że fabuła jest na wskroś banalna. Wydaje się jakby była tu trochę z obowiązku, może z przywiązania do tradycyjnego sposobu budowania filmowej opowieści. Oś fabularna została zredukowana na tyle, na ile to potrzebne aby dało się na nią nanizać zaplanowaną sekwencję scen. Przywodzi ona na myśl album ze zdjęciami lub prezentację statycznych obrazów.

Jaką wizję polskiej rzeczywistości serwuje nam wobec tego Pawlikowski? Przedstawiona w Idzie Polska to jakby przeklęta ziemia. Postacie zdają się być osadzone w onirycznej rzeczywistości, w poczuciu beznadziei i wszechobecnej bylejakości nad którą ciąży klątwa dawnych, domniemanych win. Postacie zdają się być zawieszone w przedziwnym, rozdzierająco smutnym, przaśnym uniwersum chociaż nie tak turpicznie określonym jak choćby u Smarzowskiego ani tak nieznośnie łopatologicznie dosłownym jak w Pokłosiu Pasikowskiego.

W tej dziwnej, nostalgicznie dojmującej rzeczywistości umieszczono dwie główne bohaterki. Skrajnie różne życiorysy, które łączy pokrewieństwo oraz żydowskie pochodzenie. Niewinna i młoda, wychowana w klasztorze dziewczyna i jej ciotka, zatracająca się w nałogach, stalinowski prokurator z ciężkim bagażem zasądzonych kar śmierci, wyruszą w podróż aby odnaleźć wspólną rodzinną przeszłość i zmierzyć się z widmami przeszłości.

Andrzej Horubała recenzując Idę w najnowszym Do Rzeczy, definiuje ów szereg różnic między Wandą a Idą jako kluczową oś filmu. Nie zgadzam się z tą tezą. Sądzę, że istota tego starcia jest ledwie tylko zaznaczona a wzajemne interakcje niewystarczające do stworzenia interesującej opowieści. A przecież, wydawałoby się, taki temat to samograj - idealny punkt wyjścia do stworzenia barwnej opowieści, konfliktu dwóch życiorysów i osobowości. To się jednak nie udaje. Ta historia po prostu nie została opowiedziana.


Również obraz tzw. "żydokomuny" został w dość istotny sposób wykrzywiony. Komunistycznymi zbrodniarzami raczej nie targały wewnętrzne rozterki, nie popełniali też samobójstw. Wręcz przeciwnie - w zdrowiu dożywali (lub dożywają) spokojnej starości. I znów - można przecież tłumaczyć twórców, że to jednostkowy przypadek lub po prostu kreacja nie mająca oparcia w rzeczywistości. Ale Pawlikowskiemu znane są losy sądowych oprawców, znał osobiście Helenę Wolińską, której życiorys posłużył jako kanwa dla stworzenia postaci Wandy Gruz. Buduje zatem Pawlikowski postać "Krwawej Wandy" sugerując podobieństwo do rzeczywistej postaci ale jednocześnie wymyśla ją od zera, dopasowując ją do stworzonej przez siebie wizji. 

Nie wiadomo też, czy bohaterka decyduje się na samobójstwo z powodu wyrzutów sumienia czy z powodu przeżyć wojennych. Ciężko uznać, że decyzję o samobójstwie determinuje poczucie winy za śmierć skazywanych przez bohaterkę ofiar, ponieważ o tych wydarzeniach film ledwie wzmiankuje. Sekwencja zdarzeń wskazuje raczej na to drugie: przed samobójstwem Wanda przegląda zdjęcia z rodzinnego albumu. Jeśli przyjąć założenie, że postawa Wandy jest efektem wojennej traumy, tym bardziej dziwi, że film nie rozwija w ogóle tematu wojny. W filmie nie ma mowy o Holokauście, nie pada w rozmowie ani jedno zdanie, które prezentowałoby szersze tło historyczne. Wydarzenia związane z wojną ograniczono jedynie do dwubiegunowej relacji Polacy - Żydzi. W dodatku w skrajnie niekorzystnym dla tych pierwszych przypadku bo eksponując wątek grabieży i zabójstwa. Taki manipulacyjny zabieg rodzi zrozumiały sprzeciw.

Pawlikowski odnosząc się do odbioru filmu stwierdza, że "w Polsce ludzie myśleli, że to będzie film strasznie serio, taki na "proszę wstać!" Może teraz pójdą i zobaczą coś innego". Skoro reżyser nie robi filmu na serio, to dlaczego porusza tak kontrowersyjne dla Polaków kwestie?

Dlaczego zatem nie ogranicza się do bezpiecznej poetyki bez historycznych konotacji? Czy nie wynika to przypadkiem z przesłanek koniunkturalnych? To nie pierwsza pozycja utrwalająca kłamliwy stereotyp Polaków jako współodpowiedzialnych niemieckich zbrodni, która cieszy się na Zachodzie dużym zainteresowaniem. Robi to jednak w niebezpieczny sposób - ukrywając ten przekaz za parawanem formalnego piękna.

Sam Pawlikowski mówi, że Ida "miała być listem miłosnym" a Polska "ukochaną". Jeśli przyjąć taką deklarację za szczerą, to adresatem tych uczuć jest wykreowany przez niego, zmanipulowany obraz. Próbuje przekonać nas do swojej wycinkowej wizji, mówiąc: chcę cię kochać Polsko, ale tylko taką, jaką chcę cię widzieć. Czy nie jest Pawlikowski w tym warunkowym uczuciu jednocześnie zakładnikiem swojej wizji Polski i polskiej historii?

Z daleka nie zawsze widać lepiej, o czym z pewnością zaświadczy każdy krótkowidz.

Grzanie Durczoka. (16.02.2015r.)

Ekipa Wprost sączy sprawę redaktora Durczoka niczym scenarzysta wenezuelskiej telenoweli - porcjując sensację kawałek po kawałku, wplatając niedomówienia i zaskakując zmianą fabuły. Kiedy wszyscy spodziewali się szczegółów dotyczących molestowania w pracy, Wprost opublikował artykuł z narkotykami i seksem w tle ograniczając się w innych tekstach do bezpiecznych ogólnikowych tekstów o molestowaniu.
Dość to nieprofesjonalne jak na dziennikarzy, którzy nazywają się śledczymi ale temat wypłynął, niech im będzie. Dwa tygodnie temu nie wiedzieliśmy nic.

Media społecznościowe jak zwykle zresztą w tego rodzaju przypadkach podzieliły się na zwolenników nagłaśniania tematu oraz tych, którzy sprawy nie chcą drążyć, upatrują w niej (być może całkiem zresztą słusznie) rozgrywkę pomiędzy pozostającymi w ukryciu graczami i sugerują, że sprawa została odpalona celowo. Przewidywane są przy tym scenariusze rozmaitego rodzaju - wymieńmy chociażby zdyscyplinowanie innych dziennikarzy w obliczu wydarzeń politycznych czy dążenie do obniżenia kursu akcji w związku z planowaną sprzedażą spółki. Nic mi na ten temat nie wiadomo, mogę tu tylko spekulować. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na co innego.

Jakkolwiek jest prawdopodobne, że sprawa Durczoka wypłynęła nie bez powodu, to nie uważam, żeby dyskusja o niej była niepotrzebna. A takie głosy tu i ówdzie się pojawiają. Wręcz przeciwnie - każdy zabetonowany układ, w tym przypadku polityczno-medialny ma to do siebie, że dochodzi w nim do rozmaitych tarć i wojenek. W 2004 roku polityczno-medialno-biznesowa sitwa nie dogadała się co do wspólnego celu i mieliśmy do czynienia z wyrwą w tamie -  abstrahując od efektu końcowego, wydarzenia związane z aferą Rywina doprowadziły do serii roszad politycznych. Oczywiście należy pamiętać o proporcji - ciężar tej sprawy jest dużo mniejszy ale mechanizm może być zbliżony.
Można się zastanawiać jak zwykły skandal obyczajowy w świecie mediów mógłby przyczynić się do naruszenia obowiązującego układu. Jest to jak najbardziej możliwe. Durczok i jego koledzy od blisko dziesięciu lat mają rząd dusz milionów Polaków. Są dla wielu osób autorytetami pełną gębą i nie uważam tego za stwierdzenie na wyrost. Kreują poglądy przyjmowane przez opinię publiczną jako własne, prezentują zdecydowane postawy w rozmaitych sprawach, przede wszystkim politycznych i społecznych ale również obyczajowych. Sądzę, że ludzie mają prawo zobaczyć ich prawdziwe oblicze.

W końcu należy zadać sobie pytanie - czy jakakolwiek próba wykazania ułomności systemu a ściślej: prawdziwej twarzy jego medialnych funkcjonariuszy ma w ogóle jakiś sens? Przecież w tej sprawie media będą próbowały pokazać tylko to, co dla nich samych jest wygodne kreując rzeczywistość poprzez  uwypuklanie nieistotnych szczegółów i manipulację faktami. Owszem, pamiętajmy jednak, że mamy również media społecznościowe, które odgrywają niemałą rolę w procesie obiegu informacji. System chce kontrolować wszystko. Chciałby panować nad każdym inspirowanym przez siebie zdarzeniem lub wykorzystywać każdą okazję do swoich potrzeb. Ale to, że chce, nie zawsze oznacza, że jest w stanie. Pamiętajmy o tym.

Sądzę, że w tym miejscu warto zadać sobie też pytanie odwrotne: jakie korzyści może przynieść powstrzymanie się od stanowiska w tej sprawie. Moim zdaniem nikłe a w każdym razie mniejsze niż te wynikające z próby dekonstrukcji mitu Durczoka jako swoistego "fajnoredaktora", alfy i omegi od spraw wszelakich.

Podsumowuję i przypomnę: w tej sprawie zamierzam być nie mniej i nie bardziej taktowny i obiektywny jak Durczok i jego stacja w stosunku do rodzin załogi Tu-154, gdy w 2010r. na antenie TVN24 wkładano w usta nieżyjącego pilota słowa "jak nie wyląduję, to mnie zabije". Nikt z TVN choćby słowem nie zająknął się, że była to ordynarna medialna wrzutka. Słowo "przepraszam" też nie padło. Jak rozumiem prezentowano wówczas standardy w pełni akceptowane przez TVN a zatem przez samego Durczoka, który wówczas był wizerunkowym filarem stacji.

Aż przyszła kryska na Matyska.

Dobry rząd, źli górnicy. (13.01.2015r.)

Pani Premier Kopacz podczas ostatnich obchodów Barbórki wygłaszała przed górnikami pięknie brzmiące hasła o "kolosalnej przyszłości" przemysłu górniczego, o planowanym rozwoju górnictwa. Niestety, w zderzeniu z intencjami rządu słowa te nie mają najmniejszego pokrycia w rzeczywistości. Co więcej, sądzę, że w chwili, gdy premier wypowiadała owe komunały, scenariusz likwidacyjny był już w zasadzie dopięty.
Gdyby Polska nie miała za sobą dwudziestu pięciu lat złodziejskiej prywatyzacji - a nie uważam, żeby to sformułowanie było na wyrost, to przyznaję, mógłbym zrozumieć zasadność kredytu zaufania dla propozycji rządu, rozważyć argumentację w sprawie likwidacji kopalni.

Gdybym nie obserwował działań tej konkretnej formacji politycznej w zakresie "ratowania" polskich stoczni czy innych przedsiębiorstw sektora strategicznego, pewnie mógłbym uwierzyć w komunały o restrukturyzacji i modernizacji polskiego przemysłu węglowego. Niestety - powtarzalność scenariuszy postępowania z przemysłem nie zostawia nadziei - w pierwszej kolejności kopalnie zostaną "wygaszone" czyli bez zbędnych eufemizmów - zlikwidowane, następnie nieruchomości kopalni zostaną sprzedane a więc z punktu widzenia państwa bezpowrotnie utracone. W niedalekiej przyszłości okaże się, że również pozostałe kopalnie kompanii są nierentowne. Scenariusz będzie podobny, tylko pewnie szybciej realizowany, bo wydeptane zostaną ścieżki postępowania wobec związków, szeregowych pracowników, oswoi się opinię publiczną z protestami, etc.

Tymczasem przyczyn fatalnej kondycji górnictwa należy upatrywać głownie w polityce rządu. Górnictwo , jak każda branża ma swoje patologie choć oczywiście naiwnością byłoby sądzić, że są one jedynym powodem obecnej sytuacji.

Węgiel w Polsce obłożony jest 34 różnego rodzaju obciążeniami finansowymi. Obniżka podatku VAT, rezygnacja z akcyzy czy likwidacja podatku eksploatacyjnego to działania mieszczące się w kompetencjach koalicji rządowej. Przy odrobinie dobrej woli jest możliwe uwolnienie przemysłu węglowego od tych podatków i opłat.

Znacznie gorzej jest jeśli chodzi o realizację wymogów unijnych dotyczących dwóch istotnych zagadnień: po pierwsze: przyjęty przez państwa członkowskie Unii Europejskiej pakiet klimatyczno-energetyczny wprowadza opłaty za emisję dwutlenku węgla w wysokości kilkudziesięciu euro za tonę CO2. Wprowadzenie tych opłat zmniejsza rentowność energetyki węglowej. Po drugie, należałoby na forum unijnym podnosić kwestię ceł na węgiel spoza Unii.

Przyjęte w październiku ub.r. rozwiązania mające na celu poprawę sytuacji górnictwa z pewnością nie są wystarczające a w pewnym stopniu mogą pogorszyć sytuację, chociażby poprzez zwiększenie szarej strefy (np. z uwagi na niejasne wymogi certyfikacji dla firm handlujących węglem). Nie mam wątpliwości, że obecna ekipa nie tylko nie chce ale i nie może podjąć dialogu z Unią na ten temat.
Lata polityka prowadzonej na kolanach są dowodem na powyższą tezę. Chroniczna niezdolność do walki o polskie interesy maskowana jest PR-owymi sztuczkami, dzięki którym najbardziej nawet szkodliwe działania przekuwane są w otrąbiany medialnie sukces. To jednak nie wystarczy - nie dziś, kiedy górników postawiono pod ścianą.

W 2012 r. Mikołaj Budzanowski w odpowiedzi na złożoną interpelację poselską tłumaczył: "nakłady inwestycyjne dokonywane przez nowych właścicieli zazwyczaj dotyczą modernizacji i rozbudowy potencjału produkcyjnego lub usługowego danej spółki. Dzięki temu przyczyniają się do wzmocnienia pozycji konkurencyjnej danego podmiotu w branży, jak również do podniesienia jakości oferowanych produktów lub świadczonych usług".

Należy te słowa rozumieć następująco: tylko w przypadku wcześniejszej prywatyzacji można spodziewać się inwestycji modernizacyjno - rozwojowych. Ten model myślenia jest zresztą bardzo charakterystyczny dla formacji politycznej rządzącej obecnie Polską a który zakłada, że państwo nie jest w stanie zapewnić prawidłowego działania podlegających mu podmiotów. Z takim zapleczem personalnym - oczywiście, nie jest do tego zdolne. Nie jest zdolne lub co gorsza, nie chce.

Rządowi specjaliści przy wsparciu życzliwych dziennikarzy już ogłaszają, kto jest odpowiedzialny za katastrofalny stan przemysłu górniczego - to górnicy. I żeby było jasne, ani słowem nie wspomną o wynagrodzeniach wierchuszki, skupiając się niemal wyłącznie na zarobkach szeregowych pracowników z tzw. dołu.

Oczywiście, można i należy dyskutować o tym czy przywileje górnicze w obecnej postaci są w pełni zasadne. Co do wymiaru deputatów, dodatków do pensji można się spierać, ale głęboko niesprawiedliwe jest sugerowanie przez media właśnie teraz - w trakcie protestu, że jest to jedna z głównych przyczyn braku rentowności spółek. Jest cynizmem wrzucanie między wierszami opowieści o rzekomym górniczym dobrobycie i rozbuchanych zarobkach. Jak mogę poważnie traktować osobę, która opisując rzekome górnicze luksusy niemalże ubolewa, że otrzymujący deputaty węglowe emerytowani górnicy żyją dość długo? Czy siedzący nad klawiaturą krytycy górniczych żądań mają choć cień wyobrażenia o specyfice pracy w kopalni czy chorobach zawodowych górników? Prawdziwość tej argumentacji byłaby możliwa do zweryfikowania w bardzo prosty sposób - sądzę, że godzina spędzona przy pracy z młotem pneumatycznym, ba - zwykłej wiertarce byłaby wystarczająca. Ze swej strony - polecam taki eksperyment.
Reasumując - chcąc uzdrowić polski przemysł górniczy należałoby zrealizować najprostsze działania odciążające kopalnie finansowo oraz podjąć próby renegocjowania przyjętych ustaleń dotyczących emisji CO2. Przełożyłoby się to na zwiększenie konkurencyjności polskiego przemysłu węglowego a co za tym idzie - wydobycie z zapaści w jakiej się znalazł przez destrukcyjną politykę.Oczywiście musiałoby się to odbywać równolegle do prowadzonych planów naprawczych, pod warunkiem, że mamy na myśli właściwe znaczenie tego terminu, nie zaś slogan kryjący działania de facto zmierzające do likwidacji tej gałęzi przemysłu.

Nie mam natomiast złudzeń - to nie jest zadanie dla tej ekipy, która udowadnia na każdym kroku swoją, no właśnie - kompletną nieudolność czy może świadome działanie wbrew interesowi państwa? Na to ostatnie pytanie powinniśmy odpowiedzieć sobie we własnym zakresie.

https://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=LtKotxkYdNY#t=380

Medialny parawan - obraz pracy polskiego dziennikarza. (18.12.2014r.)

Będzie o krajowym dziennikarstwie.
Dziś odbyła się rozprawa przeciwko dziennikarzowi Wojciechowi Sumlińskiemu, oskarżonemu w sprawie tzw "afery marszałkowej" związanej z korupcją w Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI, w której w charakterze świadka wystąpił prezydent Bronisław Komorowski.
Jeden fakt nie ulega wątpliwości - gdyby proces odbywał się np. w USA lub w jednym z krajów UE, rozprawa taka byłaby z całą pewnością wydarzeniem medialnym na wielką skalę. Wystarczy przypomnieć, jakim zainteresowaniem prasy i telewizji z całego świata cieszyły się przesłuchania, w których brali udział urzędujący politycy krajów zachodnich - Silvio Berlusconi czy Bill Clinton. Przy zachowaniu proporcji należałoby zakładać, że rozprawa taka będzie dziś jedynką we większości telewizji, serwisów informacyjnych i portali internetowych o zasięgu przynajmniej krajowym. Niestety, tak się nie stało. Dlaczego? Być może - zapytają Państwo - rozprawa odbyła się w trybie tajnym? Nic podobnego. Być może nie udzielono redakcjom stosownych zezwoleń? Ależ skąd - prawo transmisji rozprawy i relacjonowania otrzymały redakcje mediów tzw. głównego nurtu.
Prawa do transmisji odmówiono natomiast Telewizji Republika i Telewizji Trwam.
Po rozpoczęciu rozprawy ani jedna stacja nie zdecydowała się na transmisję rozprawy, pominąwszy krótką i w zasadzie nieistotną merytorycznie relację w Polsat News. Ani jedna... za wyjątkiem Telewizji Republika, której redaktor Michał Rachoń nagrywał rozprawę telefonem i udostępniał streaming za pośrednictwem sieci i w TV Republika.
Pozostałe redakcje egzaltowały się w tym czasie niewiele znaczącymi wydarzeniami z sejmowych ław - jedzeniem posłanki Pawłowicz, inwektywami kierowanymi przez jednych polityków wobec innych czy losem nastoletniej zabójczyni uczestnicząc w tworzeniu niemal całkowitej zasłony medialnej mającej za zadanie ochronę osoby Prezydenta, którego udział w całej sprawie jest, jeśli wierzyć oskarżonemu Wojciechowi Sumlińskiemu, dość niejasny. Świadczyć może o tym chociażby fakt, że nie pokrywały się one z jego wcześniejszymi zeznaniami jak również przeczyły wypowiedziom innych osób.
Czy zatem możemy liczyć na przebicie się relacji z procesu do głównych mediów? Szczerze powiedziawszy - wątpię, a jeśli już, to w formie materiału w szczątkowej formie, wyrywkowego, składającego się z niewiele wartych, nieistotnych informacji poddanych skrupulatnej selekcji.
W tym miejscu należy podziękować red. Rachoniowi, dzięki któremu mieliśmy możliwość obejrzenia, a przede wszystkim wysłuchania przebiegu dzisiejszej rozprawy. Reszta przedstawicieli tzw. czwartej władzy (!) powinna raczej zastanowić się, czy są jeszcze dziennikarzami realizującymi choćby podstawowe cele związane z tym zawodem czy może już tylko posłusznymi tubami redukującymi swoje działania zawodowe do sączenia jedynie słusznych "przekazów dnia", spuszczając zasłonę milczenia na wydarzenia niewygodne dla władzy.

Jak "robię aferę o parę złotych". (23.11.2014r.)

Kupiłem niedawno urodzinowe prezenty dla dzieciaków za pośrednictwem portalu aukcyjnego. Dwa niewielkie pudełka klocków. Ten sam sprzedawca, jedna przesyłka. Gość poinformował mnie, że do kosztów wysyłki muszę doliczyć 4zł więcej, bo "więkrzy koszt wysyłki". Ok, myślę - może będzie to jakoś specjalnie pakował, może zużyje więcej taśmy, papieru pakowego, itp. - różnie bywa.
Pakowanie przesyłek to nie moja domena chociaż parę rzeczy w życiu wysyłkowo sprzedałem. Decyduję się - w końcu to nie jakiś majątek. Godzę się i przelewam wyższą kwotę. Tym bardziej, że śpieszy mi się bo dzieciaki czekają.
Na wszelki wypadek sprawdzam na stronie firmy kurierskiej - dla przesyłki do 35kg obowiązuje jedna cena.
Jest piątek. Dociera paczka. Dwa pudełka klocków spakowane w firmową kurierską foliówkę. Naprawdę nie potrafię określić, jak włożenie do worka dwóch pudełek zamiast jednego potrafi wygenerować wyższy koszt przesyłki.
Wysyłam maila, w którym grzecznie pytam, co powoduje wzrost kosztów - bo może coś przeoczyłem. Otrzymuję grubiańską odpowiedź, że "ma prawie tysiąc komentarzy i jakoś wszyscy są zadowoleni" oraz że "robię aferę o parę złotych".
Nie wiem również, czy sprzedawca zadaje większy gwałt swojemu sumieniu czy mojemu rozumowi. Po namyśle dochodzę do wniosku, że raczej temu drugiemu, bo w istnienie choćby resztek tego pierwszego należy poważnie powątpiewać.
No, niby można się zastawiać po co robię wielkie „halo” o 4 zł. Niby nic takiego. Ot, mały ciułacz dorabia sobie na kosztach wysyłki. Niestety, ten mały ciułacz za dwa lata zapragnie założyć knajpę, w której będzie oszukiwał na jakości produktów, zacznie handlować używanymi samochodami lub otworzy aptekę. A następnie wprowadzi do swojego nowego, większego biznesu dokładnie te same standardy (!) i podobne metody, które z powodzeniem stosuje przy swoim dziadowskim interesiku.
I pozostaje mieć tylko nadzieję, że na członka obwodowej komisji wyborczej go nie wezmą, choć podobno nadzieja jest matką mądrych inaczej.
A może się czepiam? Może faktycznie przesadzam, tak naprawdę "wszyscy są zadowoleni" a ja "robię aferę" o nic?

Rok Rosji - zmiana frontu. (9.05.2014r.)

 Powolne wycofywanie się obecnego rządu z kompletnie niewłaściwej idei obchodów Roku Rosji w Polsce oraz Roku Polski w Rosji pokazuje, że sprzeciw jednak ma znaczenie. Tłumaczenie rządzącym spraw, które wydają się części społeczeństwa oczywistymi może powodować uczucie beznadziei, jest jednak ze wszechmiar celowe.
Oczywiście należy zakładać, że prawdziwe powody tej decyzji nie są podyktowane rzeczywistą oceną sytuacji a wynikają jedynie z chęci ewentualnej poprawy pozycji w sondażach. Trudno jednak wymagać od wszystkich, aby mogli działać i myśleć samodzielnie i niezależnie. Przerażający jest jedynie rozmiar tego zjawiska.
 
 Jakie by jednak motywacje nie kierowały decyzjami rządu, nie można ustawać w publicznej krytyce jego posunięć. Co równie ważne, należy starać się by krytyka ta była nagłaśniana medialnie, bo jedną z rzeczy, których Premier Donald Tusk obawia się najbardziej, jest możliwość zmącenia jego pracownicie kreowanego przez sztaby PR-owe wizerunku.
 
 Niebawem będziemy mieli okazję obserwować spektakl ślepego posłuszeństwa, gdy wczorajsi zwolennicy obchodów, zarówno po stronie rządowej, jak również w ""zaprzyjaźnionych mediach, będą z podobnym zapałem bronić decyzji premiera o odwołaniu obchodów, wychwalając roztropność szefa rządu, jego konsekwencję i zaangażowanie.
 
Musimy jeszcze chwilę poczekać - Donald Tusk niebawem znowu zacznie "mówić Kaczyńskim"...

Czy Estonii zagraża scenariusz ukraiński? (13.04.2014r.)

Uwaga zachodniej opinii publicznej skupia się w ostatnich miesiącach na Ukrainie. Pozostałe kraje dawnego Związku Sowieckiego, takie jak Litwa, Łotwa czy Estonia z uwagi na członkostwo w Pakcie Północnoatlantyckim nie są w odczuciu ogółu traktowane jako potencjalny kolejny cel Rosji, a powtórzenie scenariusza ukraińskiego nie wydaje się realnym zagrożeniem. Szef sztabu zjednoczonych sił NATO w Brunssum, generał Hans-Lothar Domröse stwierdził w marcu, że wprawdzie NATO  jest zaniepokojone skupieniem rosyjskich sił zbrojnych przy granicy z Ukrainą, ale dla krajów bałtyckich w tej chwili zagrożenia nie widzi.
Nieco inne nastroje panują w samych krajach bałtyckich. Eskalującą sytuację na Ukrainie z narastającym niepokojem obserwuje głównie Łotwa, mająca 30-procentową mniejszość rosyjską oraz Estonia - z 26-procentowym odsetkiem ludności rosyjskojęzycznej.
W ubiegłym miesiącu w Wilnie odbyło się spotkania prezydentów Łotwy oraz Litwy z wiceprezydentem USA Joe Bidenem, które poświęcone było kwestiom bezpieczeństwa w regionie. Biden pytany o to, czy amerykański kontyngent wojskowy zostanie rozlokowany w krajach bałtyckich, podkreślił jednoznacznie, że żołnierze USA nie będą stacjonować w tych krajach. Ich działalność w państwa bałtyckich ograniczona będzie nadal do wspólnych manewrów i ćwiczeń wojskowych.
Prezydenta Estonii Toomasa Hendrika Ilvesa na spotkaniu nie było, spotkał się natomiast z Joe Bidenem w Warszawie, gdzie również uzyskał zapewnienie amerykańskiego wiceprezydenta o gotowości do wypełnienia obowiązków sojuszniczych wobec jednego z członków Sojuszu.
Chciałbym skupić się na Estonii, ponieważ właśnie w tym kraju znajdują się największe skupiska ludności rosyjskojęzycznej. Największe i najważniejsze z nich to miasto Narwa. Teoretycznie jest ono dla Rosji strategicznie bezwartościowe. Nie sposób porównywać jej wartości do Krymu, gdzie stacjonuje Flota Czarnomorska, zapewniająca zwiększenie możliwości operacyjnych Rosji w rejonie Morza Czarnego.
Tym, co z całą pewnością budzi zaniepokojenie, są dwa niekorzystne czynniki. Po pierwsze, odsetek ludności rosyjskojęzycznej wynosi w Narwie blisko 94%, po drugie, miasto leży praktycznie przy samej granicy estońsko-rosyjskiej (po drugiej stronie rzeki Narwy znajduje się rosyjskie miasto Iwangorod).
W Estonii żyje prawie 400 tysięcy osób pochodzenia rosyjskiego. Około połowa z nich posiada estoński paszport. Pozostali traktowani są jako bezpaństwowcy albo uważa się ich za cudzoziemców. Od rozpadu ZSRS mniejszość rosyjskojęzyczna czuje się szykanowana. Rosjanie narzekają głównie na politykę językową. Od 2011 roku obowiązuje wymóg prowadzenia w języku estońskim niemal wszystkich zajęć szkolnych, również w szkołach rosyjskich.
Na marcowym spotkaniu Rady Praw Człowieka ONZ w Genewie ambasador Rosji przy ONZ Witalij Czurkin wyraził zaniepokojenie krokami podjętymi w zakresie mniejszości językowych zarówno w Estonii jak i na Ukrainie, mówiąc, że język nie powinien być wykorzystywany do segregacji i izolowania.
Napięcie w Estonii podsycają rosyjscy politycy swoimi bardziej lub mniej oficjalnymi wypowiedziami. Przedstawiciel Federacji Rosyjskiej w Radzie Europy Roman Kokoriew zapowiadał niedawno

za pośrednictwem portalu społecznościowego, że do Rosji powrócą niebawem inne kraje byłego ZSRR.
Jeśli przyjąć za dobrą monetę zapewnienia władz Sojuszu Północnoatlantyckiego oraz przedstawicieli Stanów Zjednoczonych o gotowości do reakcji militarnej w przypadku ataku przeciwko jednemu państwu członkowskiemu, to trudno przewidzieć jaka byłaby reakcja NATO w przypadku przebiegu wypadków zbliżonego do wydarzeń na Krymie czy prób podejmowanych w ostatnich dniach w poszczególnych miastach wschodniej Ukrainy.
Niepokój budzi brzmienie art. 5 traktatu północnoatlantyckiego, który odnosi się jedynie do interwencji zbrojnej oraz jedynie do interwencji zewnętrznej. Zapis ten nie przewiduje niestety żadnej reakcji sił NATO w przypadku wewnętrznych działań zmierzających do autonomii fragmentu terytorium kraju członkowskiego.
Nietrudno zatem wyobrazić sobie scenariusz zakładający zmianę statusu miasta Narwa w ramach demokratycznego głosowania, poprzedzoną akcją propagandową oraz prowokacjami na tle językowym lub jak kto woli narodowościowym. Scenariusz ten jest o tyle prawdopodobny, że Rosja argumentowała aneksję Krymu właśnie prawem do ochrony ludności rosyjskojęzycznej poza granicami kraju.

Rezultat referendum na wzór krymski, przy miażdżącej większości rosyjskiej w Narwie, byłby oczywisty. I co bardzo ważne, możliwy do uzyskania bez konieczności fałszowania wyborów.
W tym miejscu należy przypomnieć, że Estonia jako jedno z pierwszych państw europejskich uznała niepodległość Kosowa. Stanowisko Rosji wobec precedensu niepodległości Kosowa jest jasne - jeszcze przed krymskim referendum szef rosyjskiego MSZ mówił, że jeśli Kosowo było specjalnym przypadkiem, to Krym też powinien być tak potraktowany.
Rosja realizując plan rozbicia Ukrainy zdobywa cenne doświadczenie. Zarówno w wymiarze strategicznym jak również taktycznym (a przecież aktywność prorosyjskich bojówek należy traktować jako działania o charakterze czysto militarnym), jak również dyplomatycznym, bacznie obserwując reakcje Zachodu na podejmowane działania i dostosowując do nich dalsze kroki.
Można oczywiście zastanawiać się, po co Putin miałby ryzykować tego rodzaju niebezpieczną grę - teoretycznie ingerencja w wewnętrzne sprawy kraju należącego do NATO mogłaby Rosję sporo kosztować.
Oczywiste jest, że celem Putina jest napędzana imperialnymi ambicjami rosyjska dominacja w regionie. Rosji zależeć może na destabilizacji państw bałtyckich, ponieważ są one rządzone w sposób względnie niezależny a przez to są mało podatne na zewnętrzne wpływy.

Neoimperialna Rosja potrzebuje demonstracji siły. O ile na Ukrainie istotnie obserwowaliśmy taki pokaz, to w oczach Zachodu pozostaje ona krajem w rosyjskiej strefie wpływów. Inaczej jest z państwami bałtyckimi. Estonia jest krajem któremu kulturowo bliżej do Skandynawii niż do Rosji. Jest członkiem NATO I Unii Europejskiej. Obecność ludności rosyjskiej daje pretekst, aby na Estonię (ale też I Łotwę) kierować uwagę w rozważaniach o planach Rosji wobec Zachodu.

  Być może Rosja nie odważy się podejmować zdecydowanych kroków wobec kraju NATO. Istotną rolę odgrywa z pewnością wiedza wywiadowcza. Nie jest jednak wykluczone, że sytuacja w Estonii może ulec zaognieniu. To w jakim kierunku rozwinie się sytuacja, będzie probierzem, na ile Rosja może się posunąć wobec innych krajów byłego Związku Radzieckiego, jednocześnie należących do NATO.
Reakcja państw zachodnich pokaże również, co NATO jest w stanie zrobić dla krajów dawnego bloku socjalistycznego i ile tak naprawdę jest warte członkostwo w Pakcie Północnoatlantyckim, również dla Polski.

Dlaczego Krym przyśpiesza referendum? (1.03.2014r.)

Referendum w sprawie statusu autonomii Krymu odbędzie się przyspieszonym terminie, 30 marca.
"Ze względu na natychmiastową konieczność postanowiliśmy przyspieszyć ustalić termin referendum w sprawie statusu autonomicznej republiki Krymu na 30 marca." - powiedział Aksenov podczas pierwszego posiedzenia Rady Ministrów Krymu w nowym składzie.
27 lutego krymski parlament wyznaczył referendum w sprawie równouprawnienia autonomii w dniu 25 maja .Głosowanie odbyło się podczas specjalnej sesji parlamentu krymskiego.Referendum zadecyduje "ARC jest suwerenność państwa i część Ukrainy na podstawie umowy" (tak lub nie).
Dlaczego siłom separatystycznym tak bardzo zależy na przyśpieszeniu referendum? Z dwóch powodów.

1. Wybory w sprawie zmiany statusu autonomii mają się odbyć przed wyborami prezydenckimi na Ukrainie. Pozwoli to separatystom utrzymywać, że tymczasowe władze Ukrainy (zarówno p.o. prezydenta jak i rząd) nie są legalnie wybrane, zatem władze autonomii krymskiej nie są zobowiązane do uznawania ich zwierzchnictwa.
2. Obecne władze Ukrainy nie są uznawane przez Krym, a Janukowycz jest dla nich formalnie w dalszym ciągu prezydentem kraju. Wystarczy, aby Janukowycz zadeklarował, że z uwagi na niedotrzymanie przez opozycję oraz kraje zachodnie warunków porozumienia, obowiązuje go nadal poprzednia konstytucja, przyznająca mu przecież większą władzę.Na podstawie wyniku referendum (nie ma przecież wątpliwości jaki będzie ich wynik) doprowadzi do statusu autonomii krymskiej zawierając w władzami w Sewastopolu odrębną umowę stowarzyszeniową.
A wszystko to przed wyborami krajowymi.

Dziękuję Ukrainie. (23.02.2014r.)

W ciągu ostatnich dni w środkach masowego przekazu możemy zauważyć wybuch propolskich sympatii. Głównym powodem ocieplenia wizerunku Polski jest niewątpliwie solidarność z walczącymi zarówno w sferze politycznej jak również czysto społecznej.
Ukraińcy są nam wdzięczni za okazaną pomoc, ale sądzę, że Polacy również im powinni być wdzięczni.
Determinacja i upór Majdanu pokazują, że w Polsce w roku 89 można było inaczej. Ukraińcy pokazali nam, że w imię honoru można zakwestionować kompromisy zawierane z mordercami narodu oraz że bandyta z którego poruczenia dochodzi do rzezi na ulicach, w ocenie społecznej traci bezpowrotnie legitymację przedstawiciela narodu.
Za to serdecznie im dziękuję.

P.S. Mam nadzieję, że nie dacie się zwieść cywilizowanym doradcom, ideologizowanej polityce kompromisu za wszelką cenę i pustemu dialogowi z niedawnymi katami, który prowadzi jedynie do restytucji bandyterki na salonach.

Czy Rosja potrzebuje Janukowycza? (23.02.2014r.)

Wiktor Janukowycz zniknął. Poza niepotwierdzonymi informacjami o opuszczeniu Ukrainy, wyemitowanym w dniu wczorajszym nagraniem Janukowycza prezentującego swoje stanowisko w sprawie ostatnich wydarzeń oraz nieudanym odlotem z lotniska w Doniecku, nie wiadomo gdzie znajduje się obecnie prezydent Ukrainy. 
 
W obliczu ukraińskiego prawa Janukowycz sprawuje nadal funkcję prezydenta. Sama rezolucja uchwalona wczoraj przez Wierchowną Radę nie nadaje procedurze impechmentu waloru ostateczności. Do ukończenia procedury odsunięcia od władzy potrzebne jest bowiem zajęcie stanowiska przez Sąd Najwyższy i Trybunał Konstytucyjny.
 
Stanowisko takie podtrzymuje również Rosja. W oparciu o narrację o zamachu stanu i ekstremistycznym przewrocie Putin, ustami ministra Ławrowa próbuje odgrywać rolę legislacyjnego eksperta w zuchwałym tonie wskazując na niedotrzymanie ustaleń porozumienia. Przy okazji niepodpisanie przez rosyjskiego obserwatora treści porozumienia było czytelnym zwiastunem strategii Rosji w obliczu kolejnych zdarzeń.
 
Czy jednak Putin potrzebuje Janukowycza? Personalnie pewnie nie. Janukowycz jest dla Putina jedynie pionkiem na geopolitycznej szachownicy. Kreml doskonale zdaje sobie sprawę, że Janukowycz jest politykiem przegranym. Potępiony przez Zachód i opuszczony przez znaczną część swojego środowiska Janukowycz jest obecnie politycznym trupem. 
 
Wiadomo, że Putin jest politykiem pragmatycznym i elastycznym. Tajemnicą poliszynela jest, że Kreml będzie zakulisowo prowadził polityczno-gospodarczą grę z każdym ukraińskim rządem i prezydentem, niezależnie od ugrupowania lub ugrupowań, które go wyłonią.
 
Oficjalnie wspiera jednak Janukowycza, aby nie tworzyć niebezpiecznego precedensu w sytuacji, gdy w rosyjskiej strefie wpływów dochodzi do likwidacji ośrodka władzy bez jej zgody. 
Putin wie doskonale, że gdyby podobny do ukraińskiego scenariusz powtórzył się w Rosji, ta zapłonie płomieniem silniejszym niż na Ukrainie. Ładunek negatywnych emocji wypływających z dotychczasowej krwawej polityki rosyjskiej jest nieporównanie większy.
 
Zatem kiedy Janukowycz przestanie być potrzebny (czytaj: kiedy Putin ułoży sobie stosunki z nowowyłonionymi władzami), Moskwa wyrzuci Janukowycza na śmietnik historii. Kto wie, być może będzie starał się znów występować w roli niezależnego eksperta w dziedzinie prawa i domagać się będzie postawienia Janukowycza przed międzynarodowym trybunałem? Rosja nie raz pozwalała sobie na występowanie w roli gwaranta sprawiedliwości i wolności, vide: azyl dla prześladowanego rzekomo Snowdena więc i taki scenariusz nie jest wykluczony.
 
Pozostaje tylko czekać na dalszy rozwój wypadków. Jedno jest pewne - nie o marionetkową w istocie postać Janukowycza idzie tu gra.

W oczekiwaniu na wyniki rozmów na Ukrainie. (21.02.2014r.)

 Z niedowierzaniem przyjmuję informacje o tym, że jednym z warunków rozejmu protestujących Ukraińców i tamtejszych władz miałyby być wybory prezydenckie odłożone w perspektywie dziesięciu miesięcy. Świadczy to niewątpliwie o arogancji reżimu Janukowycza, jak również o jego dużej sprawności negcjacyjnej. Być może też o indolencji negocjujących polityków, zarówno opozycyjnych jak i zachodnich. Trudno rozsądzać nie mając bezpośrednich relacji z przebiegu rozmów.
Jednym z warunków opuszczenia kijowskiego Majdanu przez protestujących jest odejście Janukowycza. Podejrzewam, że pozostaną tam dopóki ich główny postulat nie zostanie spełniony. Żadne połowiczne rozwiązania nie będą przez większość z nich do zaakceptowania, zważywszy na fakt, że Majdan charakteryzuje się względną zależnością od reprezentantów opozycji uczestniczących w rozmowach z reżimem.
 Jedno jest pewne - jeśli ktokolwiek ma nadzieję, że Majdan utrzymałby się w stanie rozejmu przez tyle miesięcy, jest albo naiwniakiem albo przesadnym optymistą.
 Pojawiłoby się z pewnością wiele inspirowanych z zewnątrz zdarzeń, prowokacji siłowych, które sprawiłyby, że Majdan zapłonie ponownie. Kiedy skończą się igrzyska, Rosja wzmoży wysiłki, aby Ukrainę zatrzymać w swojej strefie wpływów.

Poczekamy, zobaczymy, co tak naprawdę ustalono podczas dzisiejszych rozmów. Mam nadzieję, że absurdalna propozycja oczekiwania do wyborów w grudniu to manipulacja, która miała na celu ponowne podgrzanie atmosfery na Majdanie, albo nieporozumienie.
Gdyby jednak protestujący mieli usłysze dziś po godz. 11.00 taką propozycję, jako inspirację dedykuję antyjanukowiczowym Ukraińcom treść listu Kozaków do Sułtana Mehmeda.

Ty, sułtanie, diable turecki, przeklętego diabła bracie i towarzyszu, samego Lucyfera sekretarzu.
 Jaki z Ciebie do diabła rycerz, jeśli nie umiesz gołą dupą jeża zabić.
 Twoje wojsko zjada czarcie gówno. Nie będziesz Ty, sukin Ty synu, synów chrześcijańskiej ziemi pod sobą mieć, walczyć będziemy z Tobą ziemią i wodą, kurwa Twoja mać.
Kucharzu Ty babiloński, kołodzieju macedoński, piwowarze jerozolimski, garbarzu aleksandryjski, świński pastuchu Wielkiego i Małego Egiptu, świnio armeńska, podolski złodziejaszku, kołczanie tatarski, kacie kamieniecki i błaźnie dla wszystkiego co na ziemi i pod ziemią, szatańskiego węża potomku i chuju zagięty. Świński Ty ryju, kobyli zadzie, psie rzeźnika, niechrzczony łbie, kurwa Twoja mać.
O tak Ci Kozacy zaporoscy odpowiadają, plugawcze.
Nie będziesz Ty nawet naszych świń wypasać.
Teraz kończymy, daty nie znamy, bo kalendarza nie mamy, miesiąc na niebie, a rok w księgach zapisany, a dzień u nas taki jak i u was, za co możecie w dupę pocałować nas!

Platforma nieObywatelska. (10.02.2014r.)

W ubiegłym tygodniu w Sejmie głosowano nad rządowym projektem nowelizacji Ustawy o Zamówieniach Publicznych. Projekt zakłada m.in. podwyższenie tzw. progu bagatelności, od którego trzeba stosować procedury przewidziane w przepisach o zamówieniach publicznych. Obecnie przetargi rozpisywane są na wszystkie zamówienia warte więcej niż 14000 euro, docelowo próg ma być podwyższony do 30000 euro.
 
Kontrowersje budzi natomiast wniesiony w ostatniej chwili inny, dość kontrowersyjny zapis do proponowanego tekstu.
 
Bezpośrednio przed głosowaniem, umieszczono w tekście zapis o możliwości utajnienia kwoty udzielonego zamówienia oraz danych wykonawcy zamówienia. Ręcznie zapisaną notatkę podrzucił poseł Platformy Obywatelskiej Marcin Święcicki.
 
Na jednym z forów internetowych umieszczono komentarz wskazujący, że tego typu działania realizują interesy rozmaitych grup lobbingowych. Ponieważ nie ma na to żadnych dowodów, od szermowania tego typu oskarżeniami jestem daleki, bo tego rodzaju psucie prawa (bo do tego się to sprowadza) przypominałoby palenie lasu, aby ukryć nielegalne wycięcie drzewa. Z drugiej strony działanie takie nie byłoby przecież bezprecedensowe.
 
Co zatem? Ślepe naśladownictwo modelu biznesowego w kierowaniu państwem? W prywatnym przedsiębiorstwie tajemnica handlowa to rzecz święta, ale nie w zamówieniach publicznych, gdzie ograniczenie dostępu do informacji ewidentnie otwiera pole do nadużyć.
 
Nie tak dawno warszawski radny Prawa i Sprawiedliwości Maciej Wąsik napisał na portalu niezależna.pl, że właśnie dzięki dotychczasowej jawności zamówień publicznych, wykryto aferę związaną z tym, że dyrektor jednego ze stołecznych Zarządów Gospodarowania Nieruchomościami udzielał zleceń do 14 tysięcy euro firmom związanym z działaczami Platformy.
Warto przypomnieć, że zamówienia do 14000 euro stanowią ok. 40% ogółu zamówień publicznych w Polsce.
 
Obecna władza w dalszym ciągu prowadzi konsekwentną politykę ograniczania przejrzystości dla prowadzonych przez siebie działań. Sytuacja taka uniemożliwia naturalną kontrolę ogółu obywateli nad decyzjami podejmowanymi przez przedstawicieli władzy.
Jak tego typu działania świadczą o partii rządzącej? Czy przypadkiem nie zapomnieliście, kto jest suwerenem w obecnym systemie sprawowania władzy?
 
Przy okazji ciekawi mnie również, jak utajnienie tego typu informacji jawi się w kontekście dostępu do informacji publicznej, szczególnie po ostatnich doniesieniach prasowych o planowanej konieczności ograniczenia wglądu obywateli w procesy jej funkcjonowania (vide: wywiad Gazet Prawnej z Markiem Berkiem, prezesem Rządowego Centrum Legislacji). Panie Prezesie, czy mechanizm przejrzystości zamówień publicznych również może być użyty przeciwko państwu?
 
Po raz kolejny dajecie społeczeństwu nonszalancko do zrozumienia, że jest zgrają ignorantów, która im mniej wie, tym lepiej, bo gotowa jeszcze coś zepsuć.
   
 
Platformo! Być może przyszedł już czas na zmianę nazwy partii, która mieści w swej w nazwie przymiotnik "obywatelska"? Bo z państwem obywatelskim przestało to mieć już cokolwiek wspólnego. 
 
 

Ukraińska sprawa - dwa spojrzenia. (4.02.2014r.)

Obserwujemy w ostatnich dniach ożywioną dyskusję na temat wydarzeń na Ukrainie w kontekście polskiej aktywności na Ukrainie. Portal Kresy.pl prezentuje wstrzemięźliwe stanowisko, graniczące z niechęcią do polskich działań w tym zakresie, zarzucając m.in. mimowolne wspieranie sił nacjonalistycznych, w tym m.in. aktywnych na Majdanie neobanderowców w rodzaju grupy "Prawy Sektor".
 
Redakcja portalu przytacza w jednym z artykułów opinię zmarłego niedawno Jewhena Stachiwa komentującego marsz członków Związku Ukraińskiej Młodzieży Nacjonalistycznej, który stwierdzał po latach „(...) zupełnie nieprzyjemny był marsz ulicami Lwowa pierwszego oddziału SNUM – chłopcy w uniformach wykrzykiwali: „Śmierć, śmierć Lachom, śmierć moskiewsko-żydowskiej komunie”… Telewizja rosyjska pokazała ten marsz. Moskwa skwapliwie wykorzystała okazję, żeby pokazać hurranacjonalistów i skompromitować Ukraińców w oczach świata".
 
Relacja ta stanowi potwierdzenie faktu, że Moskwa, w myśl od stuleci stosowanej maksymy "divide et impera" bez skrupułów wykorzysta obecnie najdrobniejsze nawet zdarzenie, aby storpedować ukraiński dryf ku zachodowi a samych Ukraińców zaprezentować jako brunatną tłuszczę z siekierami i piłami, maszerującą pod czarno-czerwonymi sztandarami. 
Ksenofobiczne wypowiedzi oraz relacje są zdumiewająco obszernie i drobiazgowo relacjonowane i nagłaśniane w celu potwierdzenia negatywnych opinii m.in. o polakożerczym narodzie Ukraińców złaknionym Laszej krwi. 
Daje się równocześnie do zrozumienia opinii publicznej, że problem nie ma incydentalnego charakteru, wręcz przeciwnie, jest zjawiskiem masowym i dotyczy całej Ukrainy, w najlepszym zaś wypadku jej zachodniej części.
 
Dotyczy to również odbijających się w Polsce szerokim echem rozmaitych wypowiedzi, że wystarczy tylko wspomnieć o rewizjonistycznych postulatach przywódcy "Prawego Sektora". Tymczasem grupy te nie mają przecież celów zbieżnych z większością sympatyków Majdanu, ale dążą do realizacji własnych celów na fali ogólnoukraińskiego fermentu. Nie są więc większościową reprezentacją Majdanu, a ich postulaty nie mają powszechnego charakteru.
 
Nie należy zapominać, że wydarzenia na Majdanie poprzedziła odmowa podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską i to właśnie tendencje proeuropejskie narodu ukraińskiego są głównym, choć nie jedynym motorem działań napędzającym aktywność ukraińskiego sprzeciwu wobec obecnej władzy i jej decyzji.
I nie chodzi tu jedynie o formalną przynależność Ukrainy do UE. Należy pamiętać również o kontekście kulturowego zbliżenia do standardów europejskich. Większość protestujących identyfikuje się przecież z Zachodem, jakkolwiek nie byłoby to określenie ogólne i w dużej mierze nieświadomie przez samych Ukraińcow idealizowane.
Strzelanie do protestujących, dziennikarzy czy lekarzy w owych standardach nijak się nie mieści.
 
Nie można oczywiście zarzucać sceptykom Majdanu świadomego i inspirowanego działania w interesie Rosji, nie zauważyłem, aby którykolwiek z poważnych uczestników debaty takie oskarżenia wysuwał. Również oskarżony o nieczyste intencje Piotr Skwieciński, który w artykule pt. „Byle nie Małorosja” zwraca uwagę na wzmiankowany problem, nie formułuje kategorycznych sądów.
Pojawiające się tu i ówdzie sceptyczne głosy, również obecne na portalu Kresy.pl, stanowią narrację w pewnym stopniu odpowiadającą Moskwie, i z tego właśnie powodu mogą budzić zrozumiały sprzeciw. Podkreślić należy, że nikt z poważnych komentatorów nie wysuwa oskarżeń o zdradę, a jedynie wskazują na fakt, iż ostry spór w przedmiotowej sprawie służy Rosji. 
 
Relacje Ukrainy i Polski w ujęciu wspólnej, trudnej historii powinny zejść chwilowo na plan dalszy. 
Jeszcze będzie czas, aby te zawiłości wyprostować. 
Są na to duże szanse. 
Rozmawiajmy np. o Wołyniu w spokojnym czasie, dyskutując z prawdziwie wolnymi Ukraińcami, tylko wtedy będą w stanie krytycznie przyjrzeć się swoim bohaterom oraz wspólnej historii. Bez wykorzystywania polsko-ukraińskich sporów przez siły zewnętrzne do realizacji brutalnej, mocarstwowej polityki Kremla.
Inna sprawa, że Moskwa dba, aby ten ogień wzajemnej historycznej niechęci pomiędzy Polską a Ukrainą nie wygasał.
 
http://www.youtube.com/watch?v=AfIFQG4-1Sc&feature=youtu.be

Litwa - Polska. Polityka ochłodzenia. (22.10.2010r.)

Litwa zarzuca polskim władzom kłamstwo w sprawie sytuacji polskiej mniejszości na Litwie i Orlen Lietuva. Jak poinformował litewski MSZ w trakcie spotkania z polskim ambasadorem na Litwie "zwrócono uwagę na ostatnie wypowiedzi wysokich urzędników polskich, które ukazały się w prasie litewskiej i zagranicznej, a które przedstawiają fakty niezgodne z rzeczywistością i wprowadzające w błąd społeczeństwo".

Ambasador RP na Łotwie Nowakowski przed tygodniem, na łamach łotewskiej gazety ostrzegł, że Litwa i Łotwa zawsze były ważnymi sąsiadami dla Polski, ale w związku z inwestycją PKN Orlen w rafinerię w Możejkach "stosunki mogą ulec zmianie".

Pisownia polskich nazwisk na Litwie - problem nieświeży, na którego punkcie Litwini mają hopla, był podejmowany zarówno przez ten rząd jak i przez prezydenta. Ze względu na wagę dobrosąsiedzkich stosunków z Litwą sprawa nie była wcześniej stawiana na ostrzu noża. Teraz nagle taką się staje.

Presja wywierana na Litwę jako karta przetargowa czy świadoma polityka rządu? Polityka mająca na celu odcięcie się od polityki zagranicznej Lecha Kaczyńskiego na rzecz zbliżenia z Rosją i przez to bardzo na rękę obecnej władzy?
Oto bracia Rosjanie, dajemy wam czytelny sygnał - nikt nie stanie na przeszkodzie naszego pojednania.

Możejki? Oczywiście, prawda, jeśli trzeba będzie, to my się nie upieramy, wy też wicie, rozumicie, macie swoje interesa na Litwie i nie będziemy wam wchodzić w drogę. W końcu i tak wszystko zostanie w rodzinie.

Trudno mi uwierzyć w to, że polskie tygrysy dyplomacji podejmują działanie przy użyciu metod nacisku, zważywszy na to jaki serwilizm panuje w naszym MSZ np. wobec Rosji lub Niemiec. Ale w polityce jak w podstawówce: dryblasa nie zaczepiaj, bo ci odda, poznęcaj się nad małym.
Tym bardziej niezrozumiałe, że chyba jasne jest, nawet dla średnio zorientowanego w polityce wschodniej, że im gorsze stosunki polsko litewskie, tym bliżej Litwie do Rosji - infiltracja Litwy prze Rosjan jest ogromna - pewne źródła podają, że na Litwie aktywnych jest ok. 3000 agentów rosyjskich. "Celem Moskwy jest przejęcie całkowitej kontroli nad państwami między Bałtykiem a Morzem Czarnym" – uważa wieloletni szef litewskich służb specjalnych Mečys Laurinkus.
Czy polityka ochłodzenia odniesie dobry skutek? Zobaczymy.
Jak na razie Moska zaciera rączki.

Co z tym gazem? Co z tym rządem? (13.09.2010r.)

Ostatnio dość często mam wrażenie, że w kwestii umowy gazowej z Rosją polski rząd podlega dziwacznym prawom logiki.
Być może rządem powoduje przekonanie, że oto Rosja jest wiarygodnym partnerem politycznym i gospodarczym i w imię bliżej nieokreślonej przyszłej współpracy wypada z nią być w stosunkach wymuszających pozycję właściwą dla pewnego rodzaju pieszczot?
A może rządzącym wydaje się, że Gazprom to gospodarczy podmiot całkowicie niezależny w swoich poczynaniach a wszelkie ustalenia z nim zawarte są całkowicie oderwane od stosunków politycznych między Polską a Rosją?
Być może na deklaracje rządu rzutują niejasne stosunki z rosyjskimi kręgami polityczymi, finansowymi, wywiadowczymi Rosji (choć w przypadku Rosji, pomiędzy wymienionymi przymiotnikami można by postawić znaki równości).
W obliczu deklaracji niemieckich o możliwości sprzedaży nadwyżek gazu, sugestii UE o możliwych sprzecznościach z prawem unijnym brniemy w umowę, która zwiąże nam ręce na kilkadziesiąt lat.

Ostatnio nie widuję premiera. Czyżby piarowski sztab uznał, że w obliczu zapadających decyzji korzystniej będzie przycupnąć pod krzaczkiem i przeczekać? Jak już się dziecko z kąpielą wyleje, pozostanie tylko wymyślić jak wytłumaczyć swołeczeństwu, że wszystkiemu znów winien jest Kaczor.